Gruzowiska się usunęły, kubły z farbami wyniosły na strych, folie
posłusznie zwinęły, szafy przycupnęły pod przypisane im ściany...
Bałuty stoją jak stały, orkany nie wywiały
okolicznych pijaczków.
Wszystko jest tak, jak było.
A jednak jakoś tak nieswojo. Dużo spraw
wyewoluowało i stało się męczącymi, inne stoją i miejscu i też są męczące...
bywa też kilka takich, które mam nadzieję, że pójdą po mej myśli, ale też wolę
się nie zapędzać z przedwczesną w takich sytuacjach euforią.
Mogę spokojnie orzec, że najważniejszą rzeczą,
której się uczę niezmiennie i którą pogłębiam, to zdecydowanie dystans. Gdyby
nie ta ważna i przedłużająca się nauka z pewnością umarłabym młodo na atak
serca, albo sama podziękowałabym za tę dziwną sarabandę i przerzuciła na danse
macabre.
Teraz jednak czuję kolejne w moim życiu
wypalenie. Przeżywam straty.
Przeżywałabym zyski, gdyby nie fakt, że są
one w kolorach bardzo rozwodnionych akwareli.
Chodzę więc po ulicach z przymrużonymi
oczami i staram się za dużo nie widzieć i nie wiedzieć.
W zasadzie mogłabym zasnąć na te parę
zimowych miesięcy, by znów spojrzeć na zieleń i ufać w wiosenny wiatr...
Ale tak w zasadzie to lubię te moje
histerie i niepokoje. Pławię się w nich, jak w woniach piżmaka.
Mam ochotę odciąć kilka gałęzi, na których
zasiadłam okrakiem. Jestem zmęczona.
Komentarze
Prześlij komentarz