Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód.
Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet.
Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować.
Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało.
Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji.
Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Zadziwiające ile energii i myśli niewysłowionych może się w tobie mielić, jak w pralce na najwyższych obrotach.
Możliwe, że sny mi się nie zmienią, ale idę. Sił mi ciągle brak. Ale cały czas mam ich więcej, niż będę miała jutro - w telewizji wieszczą mi raka, psychiatryk, najazd kolorowych, cenzurę i skrajną nędzę w leju po bombie atomowej.
Pozostaje się uśmiechać i liczyć, że wyzwolę się. Wyzwolę kiedyś między trzydziestką, a czterdziestką, chodząc szczęśliwie po rosie. Póki co jest zbyt zimno na odsłanianie stóp.
Po raz kolejny mknę i prostuję ten cholerny supeł, który mnie dusi. Jest tak elegancki, że wydaje się być zaledwie podwójnym Windsorem.
Kiedy już łapię oddech - oglądam się za siebie i widzę tam straszną panikę, której każdorazowo ulegam.
Złapałam równowagę, chociaż nadal od histerycznego zwijania się w kłębek bolą mnie plecy.
Oddałabym je komuś do wygniecenia bólu.
Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód.
Świat jest tak cudownie skrzący się nadzieją jeszcze większej euforii, która tak mocno uderza mi do głowy, że niemal wyskakuję w kosmos. Cieszy mnie to.
Jeszcze gram w zielone, jeszcze raz cieszę się z głupotek, zatapiam w ludziach i uśmiecham do wschodzącego słońca.
Cierpienie jest rozumne.
Strach jest trudny.
Radość - cudownie bezrozumna. I nie potrzebuję jej rozumieć. Jest wielokrotnością swego sensu. Gdyby się chciało do niej dokopać człowiek zapomniałby, że jest szczęśliwy.
Nie zadaję więc pytań. Cieszę się tą spadającą kometą i mknę do światła. Mknę, mknę, mknę do tej samej pustki, ale cudownie słodkiej.
Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet.
Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować.
Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało.
Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji.
Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Zadziwiające ile energii i myśli niewysłowionych może się w tobie mielić, jak w pralce na najwyższych obrotach.
Możliwe, że sny mi się nie zmienią, ale idę. Sił mi ciągle brak. Ale cały czas mam ich więcej, niż będę miała jutro - w telewizji wieszczą mi raka, psychiatryk, najazd kolorowych, cenzurę i skrajną nędzę w leju po bombie atomowej.
Pozostaje się uśmiechać i liczyć, że wyzwolę się. Wyzwolę kiedyś między trzydziestką, a czterdziestką, chodząc szczęśliwie po rosie. Póki co jest zbyt zimno na odsłanianie stóp.
Po raz kolejny mknę i prostuję ten cholerny supeł, który mnie dusi. Jest tak elegancki, że wydaje się być zaledwie podwójnym Windsorem.
Kiedy już łapię oddech - oglądam się za siebie i widzę tam straszną panikę, której każdorazowo ulegam.
Złapałam równowagę, chociaż nadal od histerycznego zwijania się w kłębek bolą mnie plecy.
Oddałabym je komuś do wygniecenia bólu.
Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód.
Świat jest tak cudownie skrzący się nadzieją jeszcze większej euforii, która tak mocno uderza mi do głowy, że niemal wyskakuję w kosmos. Cieszy mnie to.
Jeszcze gram w zielone, jeszcze raz cieszę się z głupotek, zatapiam w ludziach i uśmiecham do wschodzącego słońca.
Cierpienie jest rozumne.
Strach jest trudny.
Radość - cudownie bezrozumna. I nie potrzebuję jej rozumieć. Jest wielokrotnością swego sensu. Gdyby się chciało do niej dokopać człowiek zapomniałby, że jest szczęśliwy.
Nie zadaję więc pytań. Cieszę się tą spadającą kometą i mknę do światła. Mknę, mknę, mknę do tej samej pustki, ale cudownie słodkiej.
Komentarze
Prześlij komentarz