Przejdź do głównej zawartości

ZaChwiania.

Ciemna noc. Nie ma żadnych latarń. Je ma niczego oprócz ziemi, powietrza i mnie. Nie jestem nawet w stanie zobaczyć własnych dłoni. Jedynie odruch pozwala mi dotrzeć palcem do czubka nosa, który zapalczywie pochłania krystalicznie, chłodne powietrze. Całkiem takie, jak nad górskim strumieniem, w lesie.
Nie mam żadnych myśli pobocznych. Koncentruję się jedynie na wyprostowanym, pewnym, miarowym, marszowym chodzie. Wcale nie boję się tego mroku, tak jakbym nigdy nie odczuwała lęku.
Co może mnie tu spotkać, poza wędrówką, której się nauczę i wyda mi się nieznośnie nudną za chwilę?
Idę i idę. Cały czas to upojne, oczyszczające płuca i duszę powietrze.
W tle widzę okrąg, który świeci. To zapewne księżyc, który pokaże mi drogę do domu. Idę ku niemu coraz szybciej, chociaż wcale nie robi się jaśniej. Księżyc się rozszerza. Idę jeszcze szybciej. Jak widać, nie tylko ćmy idą bezwiednie do światła, chociaż ciemność jest kojąca.
Wyłania się słońce. Zupełnie nie tak, jak być powinno. Jest takie samo, jak księżyc a dnia zupełnie nie widać.
Pomimo tego faktu, już zmęczeniem barowej ćmy zmierzam dalej, magnetycznie.
Chce mi się pić. Zaczynam na klęczkach szukać wody. Nie ma jej.
Idę po równiutkim asfalcie, jak na autostradzie.
Położyłam się. Nie chce mi się już. Sprzeciwiam się. Nie jest jednak tak idealnie, jak wydawać się mogło.
Księżyc i słońce podchodzą do mnie.
To nie księżyc i nie słońce.
To oczy wielkiego, czarnego kota, które wnikliwie patrzą na mnie jak na dziwne stworzenie, które przylazło przez okno i niczym chrząszcz, wywrócony na pancerz, miota odnóżami.
W końcu udaje mi się z czegoś spaść na cztery i mknę do wodopoju.
Oblewam się od razu całym wiadrem, nie szczędząc parkietów i książek. Nie mając żadnych świętości, oprócz wody, która ma zmyć wszystko co tak strasznie oblepia mnie i wyrywa bólem wnętrzności.
Księżyc i słońce miauczą z zadziwieniem i patrzą z dystansu.
Miauk, niczym syrena wywozi mnie na ostry dyżur mojego sumienia.
Z lustra padają ostre słowa i uderzenia surowego oglądu sytuacji. Rozbujana głowa obija się o lustro, które jest niestrudzone.
Podłoga, niczym zapadnia, zrzuca mnie gdzie indziej.
Gumy tęczowe, balonowe tęcze. Wata cukrowa chmur. Leżę na idealnie białym kocu. PLAMOODPORNYM. Nie muszę się przejmować, że się zabrudzi i że wszystkie reklamy białych proszków do prania,i paryskich pralni mnie rozczarują. Nie muszę się martwić tym, że kogoś rozczarowałam, że kogoś zostawiłam, że ktoś czegoś ode mnie chce, że wreszcie i ja mam jakieś oczekiwania wobec świata.
Płynę razem z idealnym światem, w którym nie ma niczego, do czego mogłabym się przywiązać, za czym mogłabym tęsknić, czego musiałabym pragnąć.
Zero emocji.
Idealna pustka.
Jak w bańce mydlanej. Ja w środku. Zupełnie lekka, bo ODCIĄŻONA.
W oddali gra agresywnie fortepian, któremu wtóruję krystalicznym, swingującym sopranem.

Budzę się. Widzę kocie oczy i oślepiające promienie słońca.
Znów przeżyłam.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za
Patrzę na ludzkie twarze w tramwaju, w drodze... W zależności od twarzy obieram inny kąt analizy. Czasem próbuję zrekonstruować czyjąś twarz sprzed 20lat, czasem odwrotnie - jak będzie wyglądać za te parę lat; patrzę na młodą w twarz i zastanawiam się jak będzie wyglądała  z domieszką starczych niedoskonałości, pieczęcią życia odciśniętymi na obliczu. Czasem, zaś analizuję, czy ten ktoś może być dobry, zły, czy jest cholerykiem, albo jaki zawód wykonuje. Takie zwykłe ludzkie dywagacje. Kogo z nich mogłabym uczynić swoim bohaterem literackim??? Czy ja w ogóle mam świadomość, jak ważną kwestią jest intryga, główny bohater, plan główny, tło wydarzeń..... Otóż - NIE!!! Wydaje mi się to zupełnie dowolne. Każdy człowiek wiedzie ciekawe życie, bo inne niż moje. Ciekawe, co nie znaczy, że różowiutkie jak pachnący linią kosmetyków "Bambino" niemowlaczek. Przejeżdżam przez Bałuty do centrum i zadziwiam się - każdego dnia na nowo. Łatwiej tu pić, niż chodzić uśmiechniętą uka

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie wątr