Jest taki rodzaj prądu, który kopie w serce, uderza do głowy i przetransponowany jest na twarz w postaci uśmiechu. Dzieje się to wtedy, kiedy kolejny raz wracasz. Kiedy masz pewny krok i wyprostowane plecy. Dajesz sobie kolejną szansę na życie. Zapominasz o zawodach, rozterkach, tym że świat sprowadza się do marności i pięćdziesiątki przy barze gdzieś w Mieście Łodzi. Wysiadasz z cygańskiego taboru i wracasz cholerny kawał drogi pieszo do punktu wyjścia.
Masz nadzieje, plany. Takie sobie, ale to nie jest tak istotne jak sam fakt, że wracasz do swojego pokoiku na poddaszu, siadasz przed stołem i otwierasz ulubioną książkę, zapijając każde piękniejsze zdanie stygnącą herbatą z fusami, które przylepiają się nieznośnie do warg.
Tak właśnie zrobiła Geni, która popłynęła daleko hen w poszukiwaniu pereł beztroskiego szczęścia i poetycko ujętej miłości.
Wszystko to znalazła. Trzyma te perły w woreczku skrzętnie. Zostawiła na chwilę książkę i wyciągnęła woreczek w chińskie smoki, żeby wysypać je na blat stołu.
Rozpłynęły się, jak łzy po twarzy. Nie było w nich już ani szczęścia, ani miłości. Były tak nędzne i kiczowate, że poczuła gorycz. Roześmiała się sobie w twarz. Zsunęła je ze stołu i próbowała rozdeptać na podłodze. Nie liczyła na to, że je rozdepcze. Chciała jeszcze raz poczuć przez nie ból.
Zebrała je jeszcze raz wszystkie i zabrała na spacer.
Rozglądała się po Łodzi, jak kiedyś, z tym elektrycznym uśmiechem. Z tlącą się wiarą,
że tym razem już nie popłynie w żaden rejs. Ciągnęło ją już teraz. Z każdym krokiem wbijała coraz mocniej stopy w ziemię i krzywiła się, potem zaczęła skakać w miejscu rozpaczliwie. Jej twarz zrobiła się purpurowa od wysiłku.
Perły bowiem wsypała sobie do prawego buta ( uczyniła to z roztropności, żeby chociaż kuśtykając powrócić do domu). Przelazła jednak jeszcze spory kawałek. Czuła w sobie próżnię, pustkę. Została sama. Zupełnie sama. Cholernie sama. Tak miło byłoby powiedzieć całemu światu, że jest na odwyku i wkurwić cały świat, że ona potrafi a on nie.
Ale dzieli ją od świata tylko marny tydzień trzeźwości. Tydzień godny toastu!
Przekuśtykała do baru gdzieś w Mieście Łodzi.
Bar stał, jak zwykle, niezmącony szczęściem i pełen łez, dymu i obietnic na lepsze, które miałoby przyjść, po kolejnej kolejce. Daremne jednak trudy! Gdy przychodzi do płacenia dopada realizm, który z kolei trzeba szybko przepędzić snem.
Gieni spojrzała łakomie na ten kawałek świata, który tak dokumentnie zwiedzała. Zrobiło jej się gorąco. Poprosiła o szklankę wody. Barman z uśmiechem radości, że ją widzi i niedowierzaniem zaserwował oczekiwany przez nią płyn. Gieni poprosiła o popielniczkę. Dostała swoją ulubioną, dużą, podobną do czary. Zdjęła prawy but. Wysypała tam swoje perły wraz z papierosowym popiołem, wypiła wodę, zapłaciła i wyszła.
Nastąpiła chwilowa przerwa w emisji miłego prądu.
Nie czuła zwycięstwa. Znów nic poza strachem wielkim, jak oczy kota czającego się w bramie.
Musi zacząć od początku i nie ma dla kogo żyć, jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
Zmarzła. Poszła szybkim krokiem, aby jak najszybciej wtulić się w ciepło kołdry.
Masz nadzieje, plany. Takie sobie, ale to nie jest tak istotne jak sam fakt, że wracasz do swojego pokoiku na poddaszu, siadasz przed stołem i otwierasz ulubioną książkę, zapijając każde piękniejsze zdanie stygnącą herbatą z fusami, które przylepiają się nieznośnie do warg.
Tak właśnie zrobiła Geni, która popłynęła daleko hen w poszukiwaniu pereł beztroskiego szczęścia i poetycko ujętej miłości.
Wszystko to znalazła. Trzyma te perły w woreczku skrzętnie. Zostawiła na chwilę książkę i wyciągnęła woreczek w chińskie smoki, żeby wysypać je na blat stołu.
Rozpłynęły się, jak łzy po twarzy. Nie było w nich już ani szczęścia, ani miłości. Były tak nędzne i kiczowate, że poczuła gorycz. Roześmiała się sobie w twarz. Zsunęła je ze stołu i próbowała rozdeptać na podłodze. Nie liczyła na to, że je rozdepcze. Chciała jeszcze raz poczuć przez nie ból.
Zebrała je jeszcze raz wszystkie i zabrała na spacer.
Rozglądała się po Łodzi, jak kiedyś, z tym elektrycznym uśmiechem. Z tlącą się wiarą,
że tym razem już nie popłynie w żaden rejs. Ciągnęło ją już teraz. Z każdym krokiem wbijała coraz mocniej stopy w ziemię i krzywiła się, potem zaczęła skakać w miejscu rozpaczliwie. Jej twarz zrobiła się purpurowa od wysiłku.
Perły bowiem wsypała sobie do prawego buta ( uczyniła to z roztropności, żeby chociaż kuśtykając powrócić do domu). Przelazła jednak jeszcze spory kawałek. Czuła w sobie próżnię, pustkę. Została sama. Zupełnie sama. Cholernie sama. Tak miło byłoby powiedzieć całemu światu, że jest na odwyku i wkurwić cały świat, że ona potrafi a on nie.
Ale dzieli ją od świata tylko marny tydzień trzeźwości. Tydzień godny toastu!
Przekuśtykała do baru gdzieś w Mieście Łodzi.
Bar stał, jak zwykle, niezmącony szczęściem i pełen łez, dymu i obietnic na lepsze, które miałoby przyjść, po kolejnej kolejce. Daremne jednak trudy! Gdy przychodzi do płacenia dopada realizm, który z kolei trzeba szybko przepędzić snem.
Gieni spojrzała łakomie na ten kawałek świata, który tak dokumentnie zwiedzała. Zrobiło jej się gorąco. Poprosiła o szklankę wody. Barman z uśmiechem radości, że ją widzi i niedowierzaniem zaserwował oczekiwany przez nią płyn. Gieni poprosiła o popielniczkę. Dostała swoją ulubioną, dużą, podobną do czary. Zdjęła prawy but. Wysypała tam swoje perły wraz z papierosowym popiołem, wypiła wodę, zapłaciła i wyszła.
Nastąpiła chwilowa przerwa w emisji miłego prądu.
Nie czuła zwycięstwa. Znów nic poza strachem wielkim, jak oczy kota czającego się w bramie.
Musi zacząć od początku i nie ma dla kogo żyć, jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek.
Zmarzła. Poszła szybkim krokiem, aby jak najszybciej wtulić się w ciepło kołdry.
Komentarze
Prześlij komentarz