Przejdź do głównej zawartości

Zjednoczone Stany Lękowe.

Rozpadam się na atomy. Patrzę na swój dzień, na siebie samą, na ludzi którzy mnie otaczają, tworząc kotwice, dzięki którym jest mi dobrze, bezpiecznie, miło.
Widzę słońce. Widzę też przyszły kres.
Czasem kres ten mnie bawi, nawet cieszy. Kiedy dochodzi co do czego - rozpadam się na atomy. Moje ciało szaleje: serce wali, głowa płonie, dostaję dreszczy.
Usiłuję ułożyć ciało na podłodze. Rozpłaszczyć je, przytulić, w posadzce się utulić. Wiję się jak glizda. Po chwili łapię odrobinę spokoju. Ciało nadal boli. Zabieram je na łóżko, tulę muzyką, tłumaczę, że istotą świata jest ruch. Ruch nieubłagany i ciągły, że każdy ból, to ewolucja, oczyszczająca skrobanka dająca przestrzeń.
Budzę się jakiś czas później. Ból jest okrutny. Pomaga tylko ulepiona naprędce, jak krasnal z plasteliny, w przedszkolu - nadzieja. Bawię się chwilę swoim wytworem. Niestety na krótko to wystarcza. Krasnal bowiem szybko zmienia kształty w to, co jest stanem faktycznym.
Umieram, zapadam się, rozpadam. Nie jestem w stanie zapanować nad własnym ciałem. Ręce drętwieją mi od łokci, po koniuszki palców. Nie pomagają końskie dawki witamin. Nie pomaga słońce.
Sen. Ten jeden mnie nie opuszcza i serwuje migawki z diabelskiego młyna pełnego przebierańców,
i rozochoconych transwestytów.
Chwilę po obudzeniu przeżywam zadziwienie i rozbawienie. Potem zaczynam rozumieć moje sny.
Wracam do punktu wyjścia, tyle tylko że teraz zaczyna mnie mdlić. Dreszcze, gorączka, walenie serca, jak w kuźni przed wojną.
W tym wszystkim umysł spokojny.
Ciało przejęło w całości ból metafizyczny.
Strata. Przecież co i rusz coś tracimy. A jednak poczucie straty nadal potrafi rozdzierać, zabijać, przesłaniać resztę aspektów naszego życia w zupełności.
Strata rodzi strach, ten rodzi ból, pustkę. I na koniec to rozdziawiające usta w bezrozumnym grymasie pytanie:
"D L A C Z E G O ? ? ? ? "
Pytanie, które jest zbyteczne, bo zazwyczaj nie ma bezpośredniej odpowiedzi, którą można zawrzeć w żołnierskich słowach.
Dlatego staram się już o nic nie pytać. Nie przestaje jednak boleć.
Żałoba trwa jakiś czas. Moje ciało prawie wypluwa już duszę.  To jest ta chwila, w której wiem, że śmierć byłaby pięknym zwieńczeniem. Takim romantycznym.
No bo przecież umarłam z wrażliwości, z oddania, z wielu różnych wartości takich straszliwie szlachetnych ( nikt wtedy nie mówi, że to niepraktyczne, dziecinne i  świadczy o braku przystosowania w stopniu elementarnym  do życia). Wszyscy płaczą, kupują białe lilie i róże, żałują cię, przepraszają, nawet czasem miłość wyznają, albo opowiadają jakieś tajemnice.
Zawsze leżąc w tej histerycznej gorączce widzę tę szpitalną salę. I tłumy żegnające za życia.
Następnie zapadam się w piękny, biały tunel i zapadam w nicość, nie czując już nic, ale będąc bohaterką. Będąc czystą, jak łza. Umarłam przecież w tak godny, malowniczy sposób i z klasą....

Gorączka, dreszcze, bóle mniej, czy bardziej egzystencjalne ustępują. Wstaję rano i zaczynam od początku. Ostateczny, wewnętrzny pragmatyzm znów nie pomógł mi umrzeć ( a już sporządzałam listę ludzi, która miała mnie pożegnać w tym szpitalu ). Przez parę dni, albo tygodni jestem nieswoja, wyjałowiona, nijaka i niczyja.
Potem wracam, walczę, by znów po jakimś czasie rozpaść się na atomy i cierpieć z oczywistych powodów, marząc o idealnej, romantycznej śmierci.










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za
Patrzę na ludzkie twarze w tramwaju, w drodze... W zależności od twarzy obieram inny kąt analizy. Czasem próbuję zrekonstruować czyjąś twarz sprzed 20lat, czasem odwrotnie - jak będzie wyglądać za te parę lat; patrzę na młodą w twarz i zastanawiam się jak będzie wyglądała  z domieszką starczych niedoskonałości, pieczęcią życia odciśniętymi na obliczu. Czasem, zaś analizuję, czy ten ktoś może być dobry, zły, czy jest cholerykiem, albo jaki zawód wykonuje. Takie zwykłe ludzkie dywagacje. Kogo z nich mogłabym uczynić swoim bohaterem literackim??? Czy ja w ogóle mam świadomość, jak ważną kwestią jest intryga, główny bohater, plan główny, tło wydarzeń..... Otóż - NIE!!! Wydaje mi się to zupełnie dowolne. Każdy człowiek wiedzie ciekawe życie, bo inne niż moje. Ciekawe, co nie znaczy, że różowiutkie jak pachnący linią kosmetyków "Bambino" niemowlaczek. Przejeżdżam przez Bałuty do centrum i zadziwiam się - każdego dnia na nowo. Łatwiej tu pić, niż chodzić uśmiechniętą uka

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie wątr