Przejdź do głównej zawartości

Gdzieś w Mieście Łodzi i znów Gieni, czyli dlaczego kobiety mają koty.

Jest taki rodzaj prądu, który kopie w serce, uderza do głowy i przetransponowany jest na twarz w postaci uśmiechu. Dzieje się to wtedy, kiedy kolejny raz wracasz. Kiedy masz pewny krok i wyprostowane plecy.
Gieni szła właśnie przez deszczową Łódź, lekko pusta w środku. Pomimo tego faktu uśmiechała się do świata.
Postanowiła znów dać sobie wiarę.
Chodziła i zastanawiała się, w co wierzyć. Z licznych bolesnych doświadczeń wiedziała, że ślepe przeglądnie się w lustrze ze skrzętnie stopionych wartości, w ostatecznym rozrachunku bywa bolesne. Nie ma jednakże wyboru. Bez wiary nie potrafi żyć. Jak śpiewał Maleńczuk "Bo wiara jest, jak dupa - trzeba ją mieć". 
Na samo przypomnienie tej frazy Gieni znów uśmiechnęła się, strzelając tym głupkowatym uśmiechem w jakiegoś przypadkowego przechodnia.
Idiotyczna potrzeba posiadania nad sobą parasola z abstrakcji, tylko po to aby przeżyć. Idiotyczna, bo wiara w samą siebie, która przyniosłaby o wiele więcej praktycznych konsekwencji wydawała się jej kobiecemu umysłowi jeszcze bardziej abstrakcyjną, niż abstrakcja w czystej postaci.
Deszcz był coraz bardziej zacięty. Gieni też. 
Trzeba wierzyć, trzeba wierzyć, trzeba wierzyć....
Przez jej oczy przeleciał pełen zagadki błysk.
Zatrzymała się.
Zamknęła oczy, zaczęła kręcić w kółko.
Raz, dwa, trzy...
Skoro wiara musi być abstrakcyjną - zabawmy się nią!
Okręciła się kilka razy.
Raz, dwa, trzy... będziesz TY!
Otworzyła oczy. Spojrzała na witrynę jednej z kawiarń. Siedziała tam para młodych ludzi. Zapewne studentów. Uśmiechali się do siebie. Ona rozpromieniona, on lekko zakłopotany.
Miłość? Więc mam uwierzyć w miłość.
Hm...
" ...trudno nie wierzyć w nic.." - niczym głos nadprzyrodzony zabrzmiał przemoknięty grajek z Piotrkowskiej.
Nie ma wyjścia. Trzeba uwierzyć w miłość. Gieni wydobyła pięć złotych i wrzuciła, jako votum grajkowi do futerału od gitary.
No tak... Stało się!
Postanowiła znów uwierzyć w miłość. Jej przyjaciółka Anna zapewne uśmiałaby się, zważywszy że Gieni zawsze była do bólu wręcz praktyczna i pragmatyczna. 
Dobra, wierzymy w miłość. Coś fizycznie odczuwalnego (aż do bólu), co jednocześnie można uznać za abstrakcję. Ma, co chciała!
Gieni zaczęła iść w stronę domu. Jej krok już nie był sprężysty. Stał się zamyślony i bezwiedny. 
Miłość, miłość...hm... no dobra... ech...
Wpadła w panikę. Zatrzymała się. 
Tyle razy to przerabiała. Zawsze kończyło się to dotkliwą skrobanką serca. 
Przez drogę przeskoczył jej czarny kot, a zaraz potem myśl:
KOT!
Uwierzyć w miłość do "braci mniejszych" może. I kosztuje jedynie miskę karmy i hałdkę żwirku.
Tak. To będzie wiara w miłość, nad którą będzie miała względną kontrolę.
Po kocie Belnmondzie, który rozpierzchł się w ciemności, ażeby przeniknąć do kolejnego kociego życia, nie było już śladu w jej życiu, czyli jest to miłość, której ból wynikający ze straty można przeżyć. 
Szła już pewniejszym krokiem, ale powoli, jakby jeszcze nie będąc pewną, czy aby nie idzie w ślepą uliczkę.
Kiedy jednak wyprzedziła ją szlochająca dziewczyna - ta sama, co w kawiarnianej witrynie - Gieni miała już pewność.
Ruszyła zwiększając obroty z wiarą w miłość.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za
Patrzę na ludzkie twarze w tramwaju, w drodze... W zależności od twarzy obieram inny kąt analizy. Czasem próbuję zrekonstruować czyjąś twarz sprzed 20lat, czasem odwrotnie - jak będzie wyglądać za te parę lat; patrzę na młodą w twarz i zastanawiam się jak będzie wyglądała  z domieszką starczych niedoskonałości, pieczęcią życia odciśniętymi na obliczu. Czasem, zaś analizuję, czy ten ktoś może być dobry, zły, czy jest cholerykiem, albo jaki zawód wykonuje. Takie zwykłe ludzkie dywagacje. Kogo z nich mogłabym uczynić swoim bohaterem literackim??? Czy ja w ogóle mam świadomość, jak ważną kwestią jest intryga, główny bohater, plan główny, tło wydarzeń..... Otóż - NIE!!! Wydaje mi się to zupełnie dowolne. Każdy człowiek wiedzie ciekawe życie, bo inne niż moje. Ciekawe, co nie znaczy, że różowiutkie jak pachnący linią kosmetyków "Bambino" niemowlaczek. Przejeżdżam przez Bałuty do centrum i zadziwiam się - każdego dnia na nowo. Łatwiej tu pić, niż chodzić uśmiechniętą uka

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie wątr