Światła miasta. Jak zwykle dla mnie iskrzą się jakimś odcieniem zagadki. Alkohol z moczem i krwią czule odprawiają swoją orgietkę szumiąc w rynsztokach. Idę koło nich i uśmiecham się cynicznie. Wchodzę do baru gdzieś w Mieście Łodzi. Nie ma tam już Anny i Gieni.
Usiadłam vis a vis niego, zamawiając przy tym lampkę czerwonego, chilijskiego wina o nikczemnym roczniku. Zaczęłam nucić piosenkę w sposób znudzony i nostalgiczny. Nawet wydawało mi się przez chwilę, że nucę w dwugłosie. Potem się okazało, że jakiś mężczyzna stał za mną. To on mi mruczał do ucha.
Był przystojny. Miał przyjemne spojrzenie, interesujący uśmiech, zawadiacką fryzurę. Jak to mężczyźni spotkani pierwszy i ostatni raz na mieście, podczas rytualnego upoju, po siedemnastej.
Zachowywał się tak, jakby mnie już kiedyś znał, jakbyśmy już kiedyś tak sobie nucili.
- Małgorzata? - Zapytał z tym swoim nonszalanckim uśmieszkiem na niedogolonej buzi.
- Stanisław? - również odpowiedziałam uśmiechem.
- Jak się masz? Nie widziałem cię od ostatniej nocy, w październiku.
- Usychałam z tęsknoty za tobą. Przez kilka pierwszych tygodni nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Brakowało mi ciebie bardzo - mówiłam to z uśmiechem, ale na koniec przytuliłam się do niego. Jakoś tak zapragnęłam przytulić się. Może dlatego, że dawno nie wtulałam się w ciało mężczyzny. Naprawdę tęskniłam. Kiedy czuję oplatające mnie męskie ramiona, jest mi tak dobrze, bezpiecznie. W sensie fizycznym w dużej mierze, ale to odkrywam dopiero potem. W momencie przytulania zawsze mi się wydaje, że po prostu jestem bezpieczna i szczęśliwa. Że to stan stały.
- Ja też. Już nie płacz. Nie chciałem źle. Nie zrozumieliśmy się. Na przeprosiny stawiam twojego ulubionego szampana.
I tak zaczęliśmy pić szampana za pół tysiąca. Było niesamowicie przyjemnie. Nuciliśmy kolejne piosenki, przytulaliśmy się, ja go gładziłam po twarzy, on mnie po kolanie. Patrzyliśmy na siebie zakochanymi oczami pełnymi wiary i czystych idei, które z każdym kieliszkiem przeistaczały się w coraz większą namiętność. Szczęście uderzało nam do głów z bąbelkami. W końcu pocałował mnie. Poczułam miłe drżenie i lekkie uniesienie. Poszliśmy do niego.
Jego mieszkanie na Wschodniej było skromne, panował tam półmrok. Stare meble i obnażona na ścianach cegła interesująco łączyły się z prostymi mebelkami znanej nam szwedzkiej firmy. Usiadłam na brzegu łóżka. Zamyśliłam się i oparłam brodę na dłoniach. On usiadł u mych stóp i rysował mi na kolanie palcem kółeczka. Patrzyliśmy sobie w oczy z radością i niepokojem. Podałam mu dłoń i położył się koło mnie. Pocałował mnie w czoło i tak zasnęliśmy.
Rano wyszłam po angielsku.
Rano wyszłam po angielsku.
Szłam Wschodnią o szóstej rano do domu. Uśmiechnęłam się do siebie i do wczorajszego wieczora.
Tak naprawdę nie mam na imię Małgorzata, a on z pewnością nie był Stanisławem. Znaliśmy się jednak. Jak znają się kochankowie: czule i nienachalnie. Zawsze tak samo, chociaż w innych okolicznościach.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńRudolphino, mam się ciągle powtarzać ? Świetne opowiadanie, trochę powrót do dawnej tematyki. Do tego kapitalna oprawa muzyczna. Brawo.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Atos
PS; Z Australii, choc "Polonią" bym siebie nie nazwał ... ;)
OdpowiedzUsuńWow :) Bardzo ladny ciag nastepny o kobitech jak pija w barze. Gratuluje, Rudolphina.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Georgeta