Przejdź do głównej zawartości

O tym, jak kobiety piją przy barze... cz.5

Znów bar gdzieś w Mieście Łodzi. Śnieg wali jak szalony. Muzyka sączy się delikatnie z głośników. Anna siedzi przy barze i czeka na Gieni, która miała jej coś ogłosić. Barman uśmiecha się do niej z lekka zalotnie. Ma jednak obrączkę na palcu (po ostatnim incydencie Anna zaczęła zwracać uwagę na takie niuanse), zamawia u niego lampkę dobrego, chilijskiego wina, odpala papierosa. Wydycha dym do góry, bo czytała  w jednym podręczniku mowy ciała, że trzeba uważać na gest palenia, bo on najwięcej obnaża. A jak się wydycha do góry dym, to oznacza, ze jest się pewnym siebie. Anna była oczywiście pewna siebie, ale nie chciała, aby ktoś znający mowę ciała miał, co do tego wątpliwości.
Wreszcie wbiegła Gieni. Zasapana i zasypana śniegiem. Przywitała się z Anną pospiesznie, otrzepując ze śniegu i zdejmując płaszcz. Sięgnęła po kieliszek Anny i wypiła duszkiem pozostałość.
- Poproszę dwa Sex on the Beach, ale takie konkretne - zaordynowała Gieni z dziwnym uśmiechem wymawiając nazwę drinka.
-Oooo! Coś się stało! - Badawczym wzrokiem taksowała Anna - Gieni.
- Nie da się  ukryć.
- Ale po drinkach wnoszę, że wreszcie coś postanowiłaś zmienić w tym swoim marazmie.
-Nie da się ukryć, rzeczywiście. - Gieni nadal uśmiechała się enigmatycznie, ale nie spieszyło jej się z rozwijaniem kart swej historii przed Anną. Wreszcie barman podał zamówione napoje. Gieni zamoczyła usta w swoim. Okazał się idealnie mocny, Anna patrzyła wyczekująco.
- Rany Julek! Czy ty Gieni możesz czasem dać się bardziej ponieść emocjom, a nie je tak tłumisz, że teraz pół wieczora będę czekać na jedno zdanie, które powie wszystko?
- No właśnie poniosły mnie dziś emocje.
- Jasne. Czekaj, bo uwierzę.
- Kocur Belmondo padł. Poproszę dwie pięćdziesiątki.
-Co? Belmondo? Jak to?
- No zwyczajnie. Prąd go kopnął najprawdopodobniej. Miałam mu sporządzić klasyczny, koci pochówek z trumną, z pudełka po oficerkach, ale nie mogłam znaleźć. I coś mnie tknęło. Ostatnio leczyłam kanałowo zęba takiemu facetowi, co prowadzi cmentarz dla zwierząt. Swoją drogą głupszej rzeczy nie mogłam, wymyśleć. No i podczas stypy Belmonda przespałam się z tym typem. Jestem na siebie tak skrajnie wkurwiona, że nawet sobie tego nie wyobrażasz! Sytuacja totalnie, skrajnie idiotyczna. 
- Oj Gieni, Gieni! Wyluzuj! Miałaś swoją chwilę słabości. Nie codziennie traci się ukochanego mężczyznę. - Ostatnie słowa Anna powiedziała z udawaną powagą. Zawsze bawiło ją to, że Gieni uważa za prawdziwszego samca swojego kota, niż prawdziwego Belmondo.
- Tak. Ale chwila słabości nie zwalnia mnie z myślenia do cholery! 
- No tak... Rozumiem. Zbliżenie z było, nie było grabarzem może nieść za sobą frustrację... Ale przecież nie dotykał cię szpadlem ani nie rzucił cie na katafalk... Mam nadzieję.
- Kurwa mać! Anka! Skończ!
Zapadła cisza. Gieni opróżniła wszystkie możliwe szkła, które ją otaczały.
- Gieni! Nie desperuj! No było, minęło. Za miesiąc będziesz się z tego śmiała!
- Nie sądzę. Nachodzi mnie już od kilku dni i  nie ma zamiaru przestać. Chyba tym razem adoptuję przynajmniej dobermana, bo się typ tak łatwo nie odczepi.
- Aaaa! To takie buty! Ech... To ciężka sprawa! A jakby tak upozorować, że jesteś z kimś innym? Skoro cię nachodzi, jak mówiłaś, mogłabyś pożyczyć od sąsiada kilka artefaktów, porozrzucać je po domu... 
- No! To jest myśl! W życiu nie przypuszczałam, że twoja umiejętność skrajnie abstrakcyjnego myślenia do czegoś mi się przyda. - Na twarzy Gieni widać było ulgę.

-, Bo ty mnie nigdy nie doceniałaś! Tak! Założę biuro porad kobiecych. To będzie taki lokal, jak ten. W jednym kacie kryształowe regały z perfumami, w drugim kaskada utworzona z najpiękniejszych butów, fortepian, przystojny fordanser, i przepiękny bar z marmuru. Wkoło atłas, aksamit i do tego orchidee. Ach....

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za
Patrzę na ludzkie twarze w tramwaju, w drodze... W zależności od twarzy obieram inny kąt analizy. Czasem próbuję zrekonstruować czyjąś twarz sprzed 20lat, czasem odwrotnie - jak będzie wyglądać za te parę lat; patrzę na młodą w twarz i zastanawiam się jak będzie wyglądała  z domieszką starczych niedoskonałości, pieczęcią życia odciśniętymi na obliczu. Czasem, zaś analizuję, czy ten ktoś może być dobry, zły, czy jest cholerykiem, albo jaki zawód wykonuje. Takie zwykłe ludzkie dywagacje. Kogo z nich mogłabym uczynić swoim bohaterem literackim??? Czy ja w ogóle mam świadomość, jak ważną kwestią jest intryga, główny bohater, plan główny, tło wydarzeń..... Otóż - NIE!!! Wydaje mi się to zupełnie dowolne. Każdy człowiek wiedzie ciekawe życie, bo inne niż moje. Ciekawe, co nie znaczy, że różowiutkie jak pachnący linią kosmetyków "Bambino" niemowlaczek. Przejeżdżam przez Bałuty do centrum i zadziwiam się - każdego dnia na nowo. Łatwiej tu pić, niż chodzić uśmiechniętą uka

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie wątr