Póki, co, jeszcze nie biuro porad dla kobiet, lecz znów bar gdzieś
w Mieście Łodzi. Śnieg znów sypie, jakby chciał zamienić całe miasto w białą
pustynię. Obie dziewczyny siedzą już przy barze od dłuższej chwili. Panuje
między nimi umiarkowane ożywienie. Gieni wygląda nawet na bardzo zmęczoną. Piją
piwo z sokiem imbirowym
- I czyli co? Pożyczyłaś od Marka z
ósemki? Matko! Przecież on ma ogromny, feromonowy potencjał! - Powiedziała Anna
z lekkim obrzydzeniem rysującym się na jej idealnie umalowanej dziś twarzy.
- No właśnie. Ale to był totalny
przypadek. Zapukał do mnie, czy nie mógłby się dorzucić do prania, bo jemu
pralkę szlag trafił. Nawet nie wiesz, jaka była moja mina. Uśmiechnęłam się do
niego jak do własnego przeznaczenia. Wzięłam ten cały kubeł, wrzuciłam z
zatkanym nosem do pralki, ładując pralkę w rękawiczkach jednorazowych
oczywiście. Normalnie bym mu odmówiła, niech sobie u mamuni swojej pierze, albo
jakieś innej, równie nieszczęśliwej kobiecie niech da te swoje brudy. No, ale,
jak wiesz miałam nóż na gardle.
- Widzisz Gieni? Wszystko się układa po
naszej myśli!
- No nie wiem... Wyprałam te jego gacie i
inne artefakty, rozwiesiłam, wyjęłam też kilka gratów po Michale. Swoją drogą
nie wiedziałam, że mam ich tyle. I nasze wspólne zdjęcia, płyty, których słuchaliśmy
w kółko, do zdarcia, jego krawat, pędzel do golenia, nawet tę jego brzytwę
znalazłam, co mu schowałam, bo bałam się patrzeć rano, jak się tym golił.
Zupełnie zapomniałam, że to mam. Zadzwoniłam do niego, że znalazłam tę jego
brzytwę, żeby sobie zabrał. W końcu aż taka nie jestem, żeby bezrefleksyjnie
wyrzucać cudze pamiątki. Nawet, jeśli należą do kogoś, kogo nie mam ochoty
widzieć.
- No, co ty? Zadzwoniłaś do Michała... No
nie. Znów wejdzie z tymi swoimi kowbojkami z aligatora w twoje życie! Mówię ci!
Ty niby jesteś taka konkretna, ale serce masz za dobre.
- No właśnie. Wszystko się skumulowało
jednego dnia. Najpierw przyszedł Michał. Atmosfera była grobowa. Zabrał tę
swoją brzytwę na całe szczęście, bo po spotkaniu z nim, pocięłabym się nią.
Niby piliśmy sobie kawę, ale ja ze stresu do swojej dolałam setkę whisky, jak nic. Posiedzieliśmy tak z godzinę, popatrzyliśmy sobie w oczy,
powzdychaliśmy. W końcu zrobiło mi się tak mdło, że powiedziałam, że idę na
basen za pół godziny. Zrozumiał aluzję i poszedł. Wiesz, co? Nie sądziłam, że
takim sentymentem darzę facetów, z którymi byłam. Patrzyłam na jego facjatę i
czytałam z niej różne chwile. Koszmar. Tak się na siebie za to wkurwiłam, że po
jego wyjściu wypiłam prawie butelkę wina. Prawie, bo zaraz przyszedł Marek,
żeby odebrać pranie. Też nie miał, kiedy. Wysępił ode mnie lampkę wina i jakoś
go wykopałam. Byłam już tak pijana, że zapomniałam, po co u licha prałam te
jego łachy. Odetchnęłam sobie, wypiłam whisky na sen i nawet marzyłam, żeby już
się nie obudzić. Ale na drugi dzień obudziłam się ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu. I to, z kim! Z kocim grabarzem. Wyobraź sobie, że dorobił sobie
klucze do mojego mieszkania psychopata jeden. Wykopałam go w szale, pobiegłam
po nowe zamki i szybko je wymieniłam. Koło południa ległam spokojnie w wannie,
a tam esemesy od nich trzech...
- No tak z mężczyznami sytuacja jest jak z
lawiną. Jak nie ma, to nie ma, ale jak już się jeden pojawi, to potem całe ich
stado cię przygniecie. Tak zawsze mówiła moja babcia. - Skwitowała to wszystko
Anna, wielce współczująca Gieni. No, bo każdy z tych trzech pożal się Boże
muszkieterów – był bez kasy i klasy.
Komentarze
Prześlij komentarz