Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2015

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za

Terapia małżeńska.

Deszczowa noc. Neony rozmywają się w oczach. W nich całkiem wyraziście, niczym strzała idzie Bruni. Jest ubrana pięknie i szykownie w nienaganny płaszcz, z nienagannym malunkiem na twarzy, który nie ma zamiaru się wypłukać. Idzie na obiadokolację. Jak co wieczór umówiona jest ze swoim małżonkiem. Równie idealnym, co ona. Czasem zdarza się spotkać takie pary, które wyglądają jak idealna kompozycja, harmonijnie do siebie pasująca. Zawsze w takich chwilach myślę o nich, jak o parze chartów afgańskich które wychodzą na conocny spacer do Parku Helenów. Idealne, równie spokojne i chude. Tak właśnie wyglądają Bruni i Miron, którzy zaraz zjedzą mule w białym winie, popijając białym winem. Bruni wchodzi do restauracji, całkiem opanowana i zerka na stolik, przy którym zawsze siadają. Czeka ją to samo, co zwykle: mąż wstanie, przyjmie od niej palto, zawiesi koło swojego z namaszczeniem, przysunie jej krzesło, uśmiechnie się i zapyta: - Jak minął ci kochanie dzień? - całkiem, jak w nudnym

ZaChwiania.

Ciemna noc. Nie ma żadnych latarń. Je ma niczego oprócz ziemi, powietrza i mnie. Nie jestem nawet w stanie zobaczyć własnych dłoni. Jedynie odruch pozwala mi dotrzeć palcem do czubka nosa, który zapalczywie pochłania krystalicznie, chłodne powietrze. Całkiem takie, jak nad górskim strumieniem, w lesie. Nie mam żadnych myśli pobocznych. Koncentruję się jedynie na wyprostowanym, pewnym, miarowym, marszowym chodzie. Wcale nie boję się tego mroku, tak jakbym nigdy nie odczuwała lęku. Co może mnie tu spotkać, poza wędrówką, której się nauczę i wyda mi się nieznośnie nudną za chwilę? Idę i idę. Cały czas to upojne, oczyszczające płuca i duszę powietrze. W tle widzę okrąg, który świeci. To zapewne księżyc, który pokaże mi drogę do domu. Idę ku niemu coraz szybciej, chociaż wcale nie robi się jaśniej. Księżyc się rozszerza. Idę jeszcze szybciej. Jak widać, nie tylko ćmy idą bezwiednie do światła, chociaż ciemność jest kojąca. Wyłania się słońce. Zupełnie nie tak, jak być powinno. Jest tak