Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z kwiecień, 2014

Mozaika 3.

Wanna. W wannie pływają wszystkie moje myśli: namiętności, niepokoje, czasem również histerie. Nigdy jednak łzy. Kiedyś upijałam się w niej próbując, w towarzystwie innych kropel wyłuskać tę jedną, która zasoliłaby to jezioro i podniosła, chociażby zasoleniem do rangi morza. Krzywiłam się, pociłam, pocierałam oczy, przypominałam najprzykrzejsze przeżycia. Prowadziłam monologi, całe tyrady na temat tego, że przecież z pewnością nie jestem na tyle szczęśliwa, aby nie mieć w sobie chociaż tej jednej. Słuchałam nawet muzyki żałobnej, ale po godzinnym seansie - zasnęłam. W skrajnym zniecierpliwieniu zalewałam sobie oczy szamponem, biczowałam lodowatym strumieniem, wpuściłam kota do wanny, aby mnie pokaleczył. Nie zaczęłam się jedynie ciąć i przypalać. Wiadomo mi od dawna, że nie jestem zdolna do wielkich poświęceń. W wyniku tego wanna stała się rezonatorem moich licznych wybuchów śmiechu. Istną muszlą koncertową dla śmiechu, rechotu, śmieszków, podśmiechujków i innych tego typu form ma

Mozaika 2.

Jest w niej taka meduza. Krąży w odmętach myśli. Pragnie wchłonąć cały świat, wszystkie namiętności tego świata i spłonąć w nich. Nie wie co to strach, bo wie co to żądza. Co i rusz jednak zapada się gdzieś w mule konwenansów, czasem utknie na plaży cnót oraz porządności. Przychodzi po nią jednak fala i znów wypływa na głębokie wody. Ale tylko osobiste. Nigdy się nie ujawnia. Nikt jej nie widzi i nie słyszy z wyjątkiem samej zainteresowanej. Gdy się zaweźmie w sobie oblepia jej mózg i myśli. Potrafi zawładnąć, wprawić w obłęd. Właśnie tak było pewnego wieczora. Kobieta siedziała na ganku, przed domkiem. Meduza nadpłynęła i zaczęła oblepiać ją w towarzystwie ciepłego wiatru, który ją rozbierał, podsycał. Nie trwało to jednak długo, bo w pewnym momencie na jej oczach para kotów rozpoczęła akt prokreacyjny. Meduza odpłynęła. Pozostał niesmak i te obrzydliwe koty. W zasadzie nie wiadomo, czemu tak się stało. Ale się stało. Kobieta weszła do domu i zaczęła zmywać naczynia.

Mozaika 1.

Kobieta budzi się, podnosi z lekka głowę, aby skontrolować, czy u jej stóp leży odwieczny świadek rozterek i szaleńczych euforii - czarny kot. Jak się okazuje - owszem leży, a nawet śpi, niezmąconym niczym snem, całkiem ufny w to, że tym razem spędzą idealny poranek.  Kobieta wstała policzkując się, aby osiągnąć szybki efekt wybudzenia. Stan w jakim się znajduje jednak wcale jej nie satysfakcjonuje. Idzie sennym krokiem zaparzyć kawę, następnie szoruje do drugiego pokoju, aby odpalić komputer. Wraca do kuchni, parzy kawę, wraca do komputera, przegląda fb. Jak zwykle nikt jej nie zaskoczył. Cisza w eterze, a raczej bełkot w którym uczestniczy. Czeka na Godota. Na objawienie. Na kogokolwiek, kto przeholowałby ją w miły stan radości. Jakieś miłe słówko. Miły gest aprobaty w jej kierunku. A tu nic. Odpala jakiś głupi serial, beznadziejnie grany przez aktorów, którym już dawno brakło polotu. Wypija kawę, idzie pod prysznic, namydla bezwiednie, zapomniała się wysikać, więc robi to ter

Idąc...

Wyszłam dziś bardzo poirytowana z domostwa swego, z poczuciem że jak zwykle pojawiło się "szczęście w nieszczęściu", z poczuciem że ktoś mnie zdradził, że w zasadzie jestem silna, ale jakaś mała istota we mnie robi głupoty i właśnie dotknęła oślizgłych, śmierdzących wymiocinami - owoców. Szłam wzburzona. Krokiem silnym, pewnym. Ludzie oglądali się za mną, zadziwiając dokąd ktoś TAKIM krokiem idzie. Bo TAKIM krokiem idzie się tylko kogoś zabić. I owszem. Poszłam zabić. Tę małą larwę, która jątrzy, która nie wie czego chce i nie wie jak wyzwolić się od własnego, uwarzonego losu. I dokonałam tej skrobaki z każdym krokiem, każdym uderzeniem obcasa. Zostawiłam ją gdzieś w Śródmieściu. Wróciłam do domostwa swego, wysprzątałam wszystkie ślady po niej. A ona i tak zadzwoniła do mnie. Wcale nie umarła. Wraca. Ja znów wychodzę, znów wybijam ją z siebie, a ona wraca. Wraca każdym możliwym sposobem. Ale może kiedyś jej się znudzi. Bo mnie - nie.

Rozwiązana zagadka.

Wujek Bonifacy siedział beztrosko w swoim pulowerku w romby, w śliwkowym krawacie i brązowej koszuli w prążki. Patrzył się na mnie i uśmiechał ironicznie. Właśnie zdałam maturę i przyszłam pochwalić się wujostwu swoją cenzurą. Mam na sobie melancholię młodzieńczą i poczucie, że teraz zmienię świat, że zawojuję nim. Pomimo braku wnikliwej wiedzy na temat teorii kopernikańskiej - czuję się jak jej twórca. Teraz, gdy wyzwoliłam się z jarzma systemu szkolnego - każdy mój krok będzie kreował nową rzeczywistość, bo przecież weszłam w świat dorosłych. Właśnie roztoczyłam cały ten mój entuzjazm przed kochanym wujem i właśnie od tego momentu ten dziwny uśmiech nie raczył zejść mu z twarzy. Patrzył na mnie tak długo, aż nie dobiegłam do trzydziestki. Przez cały ten czas nie zgłębiłam wcale teorii kopernikańskiej, natomiast wiele teorii ekonomicznych, arkana Wolnego Rynku, krzywej popytu i podaży... Mam o wiele lepsze narzędzia, aby zawojować tym światem i może nawet uczyniłabym to, gdyby nie

Przypowieść o smętnej Zenobii.

Zenobia spadła z kanapy. Ta wiadomość podziałała na nią, jak mina na krowę w "Samych swoich". Właśnie się obudziła. Spojrzała w stronę kalendarza wiszącego na ścianie, nad kanapą. Dziś kończy pięćdziesiąt lat. Pięćdziesiąty rok, który jest jak kreska pozioma pod koniec bilansu, który mówił jedynie że nie wykorzystała ani jednej szansy w życiu. Nie została piosenkarką, mistrzynią w jedzeniu pączków, tajnym agentem, pijaczką, kochanką bogacza... nie może więc nawet zarobić na swojej biografii. Jest zwykłą salową, żyjącą w kawalerce po dziadku, masturbującą się wysłużonym Zenkiem, któremu już w poprzedniej dekadzie rozlały się baterie. Pomimo tej eskalacji zdziwienia, jakie nastąpiło przed chwilą - Zenobia już dawno zaplanowała ten dzień. Usiadła pod oknem w kuchni, przed stołem. Puściła bąka i westchnęła. Zamarła tak na chwilkę, następnie otworzyła lodówkę, wyciągnęła dwa serdelki i wsadziła do rondla, gdzie była już woda z kilku takich serdelkowych poranków. Pokroiła kil

Obojętności egzystencji ciąg dalszy.

Widziałam oczy człowieka, który płakał nad sobą i swoim głodem. Widziałam człowieka, który płakał nad swoją naiwnością. Widziałam też takich, którzy płaczą na filmach, w szpitalach, na weselach i pogrzebach. A ja nie umiem płakać. Zdarza mi się to statystycznie raz do roku i to już doprawdy "święto". Dużo za to się śmieję. W zasadzie cały czas się śmieję. Z siebie, ze świata z absurdu naszego istnienia. To dziwne, ale bardzo często łapię się na czystym niedowierzaniu, że żyję i że to życie tak wygląda. Ten świat bardzo konkretny i poważny, oparty na dorobku pokoleń też wydaje mi się na tyle zadziwiający, zdeformowany, że aż groteskowo śmieszny. Może ma na to wpływ, że coraz mniej znamy świętości? Że niegdysiejsza skromność i pokora jawi się nam dziś, jako ułomność,  życiowa niezaradność? Mimo tego nie znamy recepty na to hollywoodzkie szczęście, które ( chyba mamy tego świadomość) chociaż piękne i takie miłe jak świeżo wietrzona na słońcu pościel - jest naiwne i tak napr

Z cyklu: " Z klawiaturą między polami"

Słońce już zachodziło, czuć było przeszywający chłód idący od ziemi. Rosa zmoczyła mi stopy. Patrzyłam na niebo i zastanawiałam się czemu. Czemu wierzymy w piękno, marzymy o nim, a ono się nie ucieleśnia? Jak to się dzieje, że młodość daje nam poczucie niezwykłości chwil, świata i przede wszystkim nas samych? Taki błogosławiony rodzaj egzaltacji, która nas unosi,  nadaje szlachetności i dramatyzmu każdemu naszemu ruchowi. Potem gdzieś to się zaciera, płowieje, wszystko staje się pospolite, bez żadnego wyższego celu. Nie marzymy już o przygodzie, nie skupiamy się na odczuwaniu, ale raczej na eliminacji emocji tak, aby przeżyć. Wytrzymać z samym sobą bez zbędnych dylematów i rozterek. Istotniejszym staje się to czy i co zjemy, niż jakie są nasze dążności i jakie można wysnuć wnioski z naszych pozornych decyzji i nieśmiałych planów... Szłam tak tym polem, nogi zaszły mi już błotem, myśli rozgrzewały mnie jak kiedyś, ale stopy nie uczuwały tej wyjątkowości sytuacji jakim jest chodzenie