Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2014

Z kamerą pośród osobliwych osobliwości: Zdenia.

W dzisiejszym programie z kamerą pośród osobliwych osobowości przedstawimy wam Zdenię, mieszkankę smutnego miasta, gdzie pada deszcz i ludzie nadużywają wszystkiego oprócz deszczówki. Zdenia jest awangardową miejscową artystką, ubiera się w wyciągnięte swetry, które wizualnie nieco powiększają jej osobę. Bez tego składa się z kości obleczonych skórą li jedynie i kopą kręconych kłaków na łbie. Nic więc wyjątkowego, jak widzicie. O kimś lub o czymś mówić pomimo wszystkiego musimy, albowiem nie po to potrafimy mówić, czytać i pisać aby zapomnieć o tych umiejętnościach które są zarazem przywilejami ludzkości. Przenosimy się do studia, gdzie Zdenia zaczyna już swój natchniony monolog o swojej bogatej osobowości, jaką posiadać mogą tylko młode i kościste awangardowe artystki. (...) Snuję się po mieście z własnymi rozterkami, banałami, złudzeniami. Złudzenia są najgorsze. Unoszą wysoko, ponad chmury, potem na moment przestaje wiać i spadamy na sam dół zażenowani, przegrani, zmęczeni. Nau

Gdzieś w Mieście Łodzi.

Jest taki rodzaj prądu, który kopie w serce, uderza do głowy i przetransponowany jest na twarz w postaci uśmiechu. Dzieje się to wtedy, kiedy kolejny raz wracasz. Kiedy masz pewny krok i wyprostowane plecy. Dajesz sobie kolejną szansę na życie. Zapominasz o zawodach, rozterkach, tym że świat sprowadza się do marności i pięćdziesiątki przy barze gdzieś w Mieście Łodzi. Wysiadasz z cygańskiego taboru i wracasz cholerny kawał drogi pieszo do punktu wyjścia. Masz nadzieje, plany. Takie sobie, ale to nie jest tak istotne jak sam fakt, że wracasz do swojego pokoiku na poddaszu, siadasz przed stołem i otwierasz ulubioną książkę, zapijając każde piękniejsze zdanie stygnącą herbatą z fusami, które przylepiają się nieznośnie do warg. Tak właśnie zrobiła Geni, która popłynęła daleko hen w poszukiwaniu pereł beztroskiego szczęścia i poetycko ujętej miłości. Wszystko to znalazła. Trzyma te perły w woreczku skrzętnie. Zostawiła na chwilę książkę i wyciągnęła woreczek w chińskie smoki, żeby wysypa

Śmiertelna dawka oniryzmu.

Tańczę, śmieję się, mknę przez miasto o pierwszej nad ranem, szukając w tłumie ukojenia. Miotam się, rzucam, śmieję, dzwonię. Piję w barze uwodząc nawet kamerę przemysłową, w prawym górnym rogu. Tryskam rozpaczą. Śmieję się głośno i rozmawiam z nieznajomymi, chociaż oni już tylko bełkoczą. Bełkot, bełkot, bełkot. Pulsuje mi lewa skroń idę w większy tłum, orgiastyczne tarło ociera się o mnie spoconym cielskiem. Tam już się nie rozmawia. Ale też się udaje. Udaje szczęście, zmysłowość, rozluźnienie. Zbiorowe młócenie nieszczęścia. Wódka na młyn. Krzywe lustra. Wykrzywiają mi twarz. Skręcają mnie robiąc ze mnie faworka. Łamię się w rękach jakiegoś silnego mężczyzny. Patrzę na siebie i niego w lustrze, raz po raz. Kołysze. Ekstaza. Upodlenie, skrzywienie. Po wszystkim schładzam twarz lustrem, pozostawiając krwawy ślad po szmince. Kolejny raz utracone dziewictwo - kolejna bariera przybliżająca do wyzwolenia ( a może własnie krańcowego upodlenia?). Czuję dwoistość. Swoją potęgę i rozpacz

Nienawidźmy się, kochajmy się.

Irytacja. Zasadniczo staram się nie irytować, bo wiem z doświadczenia, że tylko mnie ten stan będzie interesował, tylko mnie w tym momencie będzie bliski. No może... znajdzie się jakiś osobnik zainteresowany zirytowaniem, poirytowaniem, udawaniem że nie chce drażnić w tak wysublimowany sposób, no ale to tylko mały pypeć. Maluteńkie ziarenko piasku, które wpadło ci do buta i doprowadza do obłędu, a przecież jest takie kurwa niewinne. Gorzej, jak irytują cię już całe rzesze... dla przykładu motłoch w tramwaju za piętnaście ósma rano - nie ważne na jakim przystanku i w jakim natężeniu. Zawsze irytuje. Zawsze śmierdzi. Zawsze depcze cię i rysuje idealną gładkość świeżo wypastowanych butów. Irytacja, kiedy ktoś udaje, że nie rozumie, czegoś co miał zrozumieć już dawno. Irytacja, gdy ktoś, kto cię irytuje protekcjonalnie klepie cię po łopatce - irytacja do kwadratu. Irytacja, gdy ktoś mlaszcze. Irytacja gdy ktoś robi coś ze swoimi palcami, paznokciami przy tobie. I to pretensjonalne

Zjednoczone Stany Lękowe.

Rozpadam się na atomy. Patrzę na swój dzień, na siebie samą, na ludzi którzy mnie otaczają, tworząc kotwice, dzięki którym jest mi dobrze, bezpiecznie, miło. Widzę słońce. Widzę też przyszły kres. Czasem kres ten mnie bawi, nawet cieszy. Kiedy dochodzi co do czego - rozpadam się na atomy. Moje ciało szaleje: serce wali, głowa płonie, dostaję dreszczy. Usiłuję ułożyć ciało na podłodze. Rozpłaszczyć je, przytulić, w posadzce się utulić. Wiję się jak glizda. Po chwili łapię odrobinę spokoju. Ciało nadal boli. Zabieram je na łóżko, tulę muzyką, tłumaczę, że istotą świata jest ruch. Ruch nieubłagany i ciągły, że każdy ból, to ewolucja, oczyszczająca skrobanka dająca przestrzeń. Budzę się jakiś czas później. Ból jest okrutny. Pomaga tylko ulepiona naprędce, jak krasnal z plasteliny, w przedszkolu - nadzieja. Bawię się chwilę swoim wytworem. Niestety na krótko to wystarcza. Krasnal bowiem szybko zmienia kształty w to, co jest stanem faktycznym. Umieram, zapadam się, rozpadam. Nie jestem

Rewolucji ciąg dalszy, czyli: Delacroix, chardonnay i musztarda Dijon, a sprawa bałucka.

Poranek. Mroźny. Na głowie - nie wiedzieć czemu - mam okrutny kołtun, który strasznie swędzi. Podchodzę do naszej kuchenki polowej, którą przyrządziłyśmy naprędce z Chomikiem i gotowałyśmy serdelki, które oddany lud bałucki podarował nam na poczet naszych przyszłych zasług. Na poczet przyszłych przewin, natomiast otrzymałyśmy podłej jakości musztardę. Głód nasz, związany z serdelkami był o wiele większy, niż głód związany z wykorzystaniem naszej władzy. Dlatego też nałożyłyśmy sobie po serdelu mięsistym i parującym, oraz pajdzie chleba. A wszystko to zwieńczył kleks z podłej musztardy na uboczu talerza. Chcą nas wziąć głodem i mrozem (głód nam nie grozi szczęśliwie, jak już wspominałam). Gorszy niestety jest mróz. Za oknem przybyło białego puchu, który tylko podkreśla dziewiczość naszych intencji. Chomik w przypływie zniecierpliwienia począł buszować w piwnicach, gdzie znalazł całkiem interesujące zasoby.  I tak oto siedząc przy rzeźbionym stole z zeszłej epoki pałaszowałyśmy rzecz

Szaleństwa łódzkiej nocy.

Idę ulicą. Co i rusz mam kłody pod nogami, będące pijanymi w trupa krasnalami z Bałut. Zaczepiają mnie gałgany w kocach o pięć groszy, wyrostki między sobą biją się o przekonania, których w sumie i tak nie mają. Koty przebiegają, jak pantery. Płaczę zamarzającą ślizgawką łez. Płaczę, bo przed chwilą zostałam zapytana o godzinę przez przechodnia. Zapytałam, czy chodzi mu o czas bałucki, czy środkowoeuropejski. Zastanowił się. Stał w miejscu i się zastanawiał. Kiedy się zastanowił - pocałował mnie namiętnie,a ja wtedy poczułam że on nie ma zębów. To odkrycie rozśmieszyło mnie tak bardzo, że zaczęłam płakać. Bo przecież, jak się z kimś całujesz, to on powinien mieć wizerunek amanta z Hollywood, a nie szczerbola z Ceglanej. I wtedy przed oczami wyświetliły mi się wszystkie znane i nieznane hollywoodzkie pocałunki i amanci, którzy na koniec sceny uśmiechają się bezzębnie.  Weszłam do kościoła. Nie wiem po co. Kto to wie po co tam chodzi? A przepraszam! Jak byłam mała chodziłam tam po to

Pierwsze pytanie wyzwoleńca.

Obudziłam się. Jak zwykle. Tym razem odświętniej.  Zdarza się taki dzień w roku, kiedy podchodzisz do okna i już wiesz, że teraz będzie lepiej, że wszystko możesz zacząć od początku. Że ta biel pierwszego śniegu okryje wszelkie grzechy, zamrozi je i usunie. Właśnie z takim przeświadczeniem patrzyłam teraz przez okno, stojąc we flanelowej koszuli i wełnianych skarpetach, wtulając się w zasłonę, jakby szukając w niej sprzymierzeńca, przyjacielskie ramię, które podeprze w postanowieniu. Zahipnotyzowana dziwnego rodzaju szczęściem pomieszanym z nadzieją - postanowiłam wyjść na spacer. Rześkie powietrze owiewało mój bawełniano-wełniany kokon. Śnieg mile skrzypiał pod nogami. Pozostające za mną ślady sprawiały mi wiele radości. Śnieg padał mi na twarz, na płaszcz namaszczając chłodnym spokojem. Oczyszczenie. Oczyściłam swoje życie. Dość radykalnie zresztą. Aż dziw bierze, że znalazłam w sobie tyle siły, żeby pozbyć się narzeczonego, jego psa, skarpet, samochodu i konta w banku, a także

Niekonwencjonalna żonglerka.

"Palenie szkodzi zdrowiu", " Zakaz wjazdu", "Stop". Te  komunikaty przywitały mnie z rana. I witają codziennie. Zadziwiające, że od lat to robią, a ja nie zauważałem tego. Jeździłem sobie spokojnie słuchając "Błękitnej rapsodii" i paląc porannego papierosa. W większości przypadków po prostu nie stosowałem się do tych znaków i słów wyzierających na mnie z groźbą. Ignorowałem je w poczuciu, że są czczą paplaniną z gatunku mojej matki, która zawsze wszystko wiedziała lepiej. Jej słowa babrały się wtedy i ciągnęły, jak poranna owsianka. I były równie mdłe. Stapiały się z pastelową, mdłą tapetą w stołowym. Jako dziecko przejmowałem się tą kawalkadą słów, która przebiegała przez wloty moich uszu. Jako nastolatek ignorowałem je konsekwentnie. Czasem w przypływie fantazji robiłem jej na przekór, z czystej złośliwości i chęci zaburzenia równych marszowych taktów jej pobożnych życzeń. Wtedy milczała przez chwilę, jakby z oburzenia że ktoś spróbował jej si

Cierp/kość

- Zdradziłam - wypowiedziałam te słowa w ciszy i ciemności, zamykając za sobą drzwi mieszkania. Tak. Chyba to zdrada. Chociaż czym ona w zasadzie jest? Kiedy się pojawia? Czy jeśli nikomu nic nie obiecujesz, nie deklarujesz, ale wiesz że te deklaracje i obietnice są w tobie, a pomimo tego faktu budujesz inne gdzie indziej - to jest to zdradą? Hm... wszystko można sobie wytłumaczyć, pokazać w korzystniejszym świetle, zepchnąć nawet spychaczem Wewnętrznego Wygodnictwa i przejść nad tym do porządku dziennego. Stałam tak oparta o drzwi i rozmyślałam. W końcu przeszłam kilka kroków, usiadłam na krześle i odpaliłam papierosa.  Wolność polega na tym, że można mnożyć tego typu zobowiązania bez ustanku, ale to wtedy co? Zdradzam prawem pierwszeństwa tego, co na początku, czy wszystkich po kolei? No a może skoro delikwent nie wie (bo i nie jest mu do niczego ta wiedza potrzebna), to zdrada nie zaistniała. Jeśliby go to interesowało, gdybym JA go interesowała, to przecież bym nie zdradzi

Sumienna wizyta.

Dziś w nocy przyszło do mnie moje Sumienie. Spałam, jak zwykle kamiennym snem, a ona weszła całkiem normalnie i bezpardonowo drzwiami. Odsunęła sobie krzesło przysunięte do kuchennego stołu, zapaliła lampkę, odpaliła papierosa i nuciła nieznośnie jakiś strasznie uwierający, i smutny muzyczny motyw. Ubrana była w czerń, była ode mnie większa, potężniejsza. Przyczłapałam do niej w wydeptanych skarpetach i przypoduszkowym nieuczesaniu. Niespecjalnie się jej bałam. Nie byłam również ciekawa, co ma mi do powiedzenia. Patrzyła się jednak na mnie w sposób wyzywający nucąc wciąż. Chyba była trochę podpita. Milczałyśmy tak dobry kwadrans (nie licząc oczywiście tego nucenia, które nie wiem co miało oznaczać, może nonszalancję?), następnie poczęstowała mnie papierosem. Wzięłam go, chociaż nie do końca miałam na to ochotę. Podpaliła mi grzecznie stylową zapalniczką typu Zippo. Sama również zapaliła kolejnego. - Wiesz... znudzona jestem - zaczęła z wolna wydmuchując dym. Wtedy już utwierdziłam si

Tęskniąca za dzikami.

Minęły mi dni. Było ich kilka. Nie pamiętam niestety jak. Względnie kojarzę podnoszenie i kładzenie głowy na poduszkę. Reszta pozostaje strzępkiem, refleksem. Moje nogi w twoim garbusie, czerwona szminka z moich ust roztarta na twoim ciele, moje czerwone zęby, twoje czerwone zęby. Jakiś las. Dużo lasu. Wiele z jesieni miał ten las. Twoja ciepła, miękka dłoń uchwyciła moją. Onieśmieliła ją, w skutek czego zesztywniała z konsternacji. Potem zaczęła niepewnie ruszać palcami, jakby chciała się otrząsnąć z zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła się nieco na twojej, aby pokazać, że nie jest bierna. Szły nasze dłonie w uścisku. My natomiast zupełnie osobno, w napięciu żeby niczego nie zepsuć. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy. Ta cisza aż wyła rozpaczą dwojga, którzy tak pragną że aż nie mogą. Potem jakaś knajpka w lesie. Wódka i kiełbasa, kiełbasa z wódką, zapomniany chleb z musztardą - do tego też wódka. Potem znów las. Pośrodku niego horda dzików. Biegną w naszą stronę. Chcemy na drzewo, ale mi s

Ból przepoczwarzenia.

Szary, łódzki spleen. Beznamiętny, nostalgiczny.  Jest sobie człowiek. Młody, pełen pięknych frazesów. Wokół niego baloniki z idei i cnót wszelakich, a może z młodzieńczej naiwności. Każdy upadek odcina kolejny balonik. I tak oto któregoś dnia Twoja dusza nie ma wspomagaczy lotu. Opada na trotuar z nostalgicznym majestatem jesiennego liścia. Babrasz się w tym trotuarowym brudzie, zdzierasz opuszki palców do krwi z rozpaczy. Potem siadasz, potem patrzysz z tęsknotą za balonikami, które tak miło towarzyszyły ci onegdaj. Wstajesz tak, jakbyś robił to pierwszy raz. Po pewnym czasie czujesz się pewniej - unosisz nogę, potem drugą. Następnie chcesz je unieść naraz. Podskok... ... upadek. Patrzysz smętnie w niebo w tęsknocie za swoimi ikaryjskimi lotami.  Bruk szepcze do Ciebie o pieniądzach, o tym, że "trzeba", że "należy". Tulisz się do niego ignorując te słowa.  Uleciały namiętności, pragnienia, błysk w oku, drżenie rąk, strach, ulga i te inne, które by

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie wątr

Ciężka szarada.

Wieczór, taki jak dziś. Może to nawet właśnie ten wieczór. Siedzi z głową podpartą na łokciach. Czeka, paląc papierosa i słuchając muzyki. Bałuty szemrzą, jak zwykle. Kot galopuje za wyimaginowaną ofiarą wykrzykując przy tym radośnie. Czuła się ostatnio niespokojnie. Piła co wieczór, jęczała z bólu, rwała włosy z głowy. Błagała o łaskę, o ukojenie. O zatopienie w ramionach spokoju. I raptem, dziś dotarło do niej po wielu latach poszukiwania go, że marzenie się spełniło. Że jest na drodze do tego, aby mieć wszystko to, co tak miłe, o czym się śni. Zadziwiająco nie była to kojąca nowina. Siedzi udręczona szczęściem, które przyszło. Znakomita część zwycięzców gier liczbowych rzuca swoje losy dla zabawy, bez refleksji głębszej jakie mogą być tego konsekwencje. A potem, raptem radosna nowina, która jest jak ołowiana kula u nogi przyczepiana niegdyś skazańcom: uderza i siada na klatce piersiowej, i dusi.  Okazuje się, że marzenie się spełniło. Los uśmiechnął się wykrzywionym ry

Mózg rozmazany.

Kot jest najpiękniejszy, kiedy walczy. Koń prezentuje się najlepiej w pełnym galopie, pod dobrym jeźdźcem. Wiewiórka najbardziej rozczulająco wygląda wtedy, kiedy je podarowanego przez nas orzecha. Człowiek wtedy, gdy pochłania go coś bez reszty. Nawet jeśli są to znaczki pocztowe. Ruch. Ruch ciągły. Ruch zmienny. Mózg jest w ciągłym ruchu. Jest piękny, wspaniały. Mądrzejszy od nas samych, chociaż tak odrażająco wygląda rozstrzelony na ścianie. Rozalia spojrzała w odmęty niedomytego lustra w swej łazience. Nie znalazła tam nic ładnego, godnego uwagi. Oczy zgubiły swój blask, włosy były ulizane i szare, dłonie drżały jej od kilku dni bez znanego powodu. Złamany przed kilku laty palec u stopy zaczął uwierać, zmarszczki falowały, jak wzburzone morze. Rozpłakała się. Nie znajdowała powodów do zadowolenia. Nie znała niczego, co mogłoby ją zająć. Stojąc przed lustrem rozpoczęła monolog. Coś na kształt ostatniego słowa przed skazaniem na śmierć: - Nazywam się Rozalia Kowalska. Mam 2

Modlitwa odurzonego subiekta.

Spotkałem ją w sklepie. Była moją klientką. Kupowała papierosy i mleko. Mała piękne oczy, cudowny uśmiech i zwiewne sukienki. Tuż za nią ciągnęła się omdlewająca woń perfum, które nosiła. Nie mogłem od niej oderwać wzroku. Byłem zadziwiony, że tak cudowna osoba może chodzić po tym skalanym psim i ludzkim moczem - trotuarze. Gdy wchodziła - wszystko leciało mi z rąk, odpowiadałem na jej pytania, ale w zasadzie nie wiem co. To się zaczęło jakoś pół roku temu. W wiosenny słoneczny dzień. Spieszyła się do pracy. Była uśmiechnięta i lekko rozkojarzona. Od tamtej pory stałem się kolekcjonerem jej uśmiechów. Każde pół minuty z nią spędzone doprowadzało mnie do odurzenia. Tak, jakbym wąchał najsłodszy kwiat na świecie: woń doprowadzała mnie do utraty zmysłów, ale nie mogłem się powstrzymać, by nie robić tego nadal. Ta kobieta stała się moją obsesją. Wyczekiwałem jej, snułem różne historie na jej temat. Niczym subiekt z dziewiętnastowiecznego składu czekający na przybycie arystokratki, k

Naturalne pragnienia 1.

Poranek. Lekki rozgrzeb. Kocia kupa melancholijnie zalega, owiana kołderką żwirku, przypominając tym samym zamyślonego jeża. Snuję się po domu w poszukiwaniu tabletki od bólu głowy. Głowa boli mnie już drugi dzień. Snując się tak chwilę, wysnuwam się zażywszy tabletkę - po pieczywo na śniadanie. A tam wszędzie matki z dziećmi. Matki zazwyczaj brzydkie, grube oraz ponure. Ale nie wszystkie. Dzieci natomiast piękne w sposób obiecujący. Uśmiechają się do mnie. Obserwują bacznie. Mają w sobie jakiś taki spokój i ciepło. Kładąc bułki na stole zrozumiałam. Dopadło mnie. Kiedyś mnie ostrzegano. Nie sądziłam, ze to mnie zaatakuje. Cała JA to teraz moja macica i mój mózg, które odbierają w sposób szybki i bezwzględny sygnały o dzieciach. Mieć dziecko, zrobić dziecko, spędzić czas z dzieckiem, czytać dziecku, gotować dziecku, dostać coś od dziecka. Jedyne, co mnie ratuje to fakt że nie mdleję jeszcze z wrażenia nad śpioszkami i buciczkami. Ale KIEDY TO SIĘ STAŁO??? Jeszcze do niedawna po upoj

Porażona porażkami.

Jest noc. Siedzę przed oknem. Piję gęste w smaku czerwone wino.  Autobus na żółtych światłach holuje drugi, który miał dziś po nocy mknąć, zbierać wszystkich pijanych i oszalałych. Chwilę potem przejeżdża karetka na lawecie. Uczucie schyłkowości. Niepokoju. Ciszy głuchej i rozszalałego mikropłaczu w mojej duszy. Z sąsiedniego pokoju sączą się wszystkie ulubione piosenki. Zawsze, kiedy ich słucham, myślę że powinieneś je poznać, poczuć przeze mnie. Jest w nich wiele życzliwych słów dla ciebie. Nie użyję ich jednak nigdy. Życzliwe słowa mają bowiem to do siebie, że rozdzierają jak taran to, co tak piękne i bardziej rozdzierające.  Mogłabym użyć moich rozdzierających słów. Ba! Pragnę tego. Wtedy jednak nie pozostałoby nic z tej ekscytującej mgiełki.  Mgiełki, która jest wszystkim i niczym. Za każdym razem chcę w nią wejść. Gdy już tam jestem chciałabym ją potraktować krzykiem i ogniem. Nienawidzę jej i jestem od niej uzależniona.  Uwielbiam sprawy beznadziejne. Wtedy czuję podniec

Czułe spotkanie.

Światła miasta. Jak zwykle dla mnie iskrzą się jakimś odcieniem zagadki. Alkohol z moczem i krwią czule odprawiają swoją orgietkę szumiąc w rynsztokach. Idę koło nich i uśmiecham się cynicznie. Wchodzę do baru gdzieś w Mieście Łodzi. Nie ma tam już Anny i Gieni.  Anna bowiem wyjechała z kolejnym kochankiem daleko na południe, pławiąc się w słońcu i towarach luksusowych. Gieni zaś popadła w depresję, tak po prostu. Teraz siedzą tu już zupełnie inni ludzie, słychać inną muzykę. Tylko barman jak zwykle uśmiecha się enigmatycznie polerując szkła i nałogowo czyszcząc bar. Usiadłam vis a vis niego, zamawiając przy tym lampkę czerwonego, chilijskiego wina o nikczemnym roczniku. Zaczęłam nucić piosenkę w sposób znudzony i nostalgiczny. Nawet wydawało mi się przez chwilę, że nucę w dwugłosie. Potem się okazało, że jakiś mężczyzna stał za mną. To on mi mruczał do ucha. Był przystojny. Miał przyjemne spojrzenie, interesujący uśmiech, zawadiacką fryzurę. Jak to mężczyźni spotkani pierwszy

Zimny sen.

Zasnęłam na brzegu łóżka. Był środek dnia. Zjadłam pyszne śniadanie, popiłam gorzką, czarną kawą będącą dla mnie symbolem goryczy życia. Potem się umyłam, umalowałam, uczesałam i zasnęłam na brzegu łóżka, które właśnie miałam ścielić. Po prostu. Przysiadłam miądląc poduszkę i zapadłam w sen śpiącej królewny. Nie wiem czemu teraz, czemu tak dziwnie. Dla mnie to całkiem naturalne. Widocznie nie widzę w tym świecie nic na tyle interesującego, żeby mieć otwarte oczy, jak drzwi od stodoły. Jestem pewna, że większość z was też jest w jednym ze stadiów zasypiania. Ja dotarłam do ostatniego. Nic mi się w zasadzie nie śniło niezwykłego. Jedynie, że urodziłam pięcioraczki, potem mi się śniło, że robiłam ruskie pierogi, potem że piłam wódkę tańcząc w kółko. Potem, że jestem gwiazdą kina w stylu glamour. A potem, to już nie wiem. Nie da się zapamiętać wszystkich snów.  To nie były kolorowe sny. To były sine sny. Jakby owinięte glonami i nutą szarości ze zdechłego śledzia. Taka kompozycja z

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw

Poznawczy skurcz.

Zatrzymałam się. Nie wiem w zasadzie czemu. Po prostu szłam i coś we mnie zaciągnęło hamulec. Nawet nie wiem gdzie przelotem krążyły moje myśli, bo zawsze sobie krążą. Ostatni krok postawiłam gdzieś na środku chodnika. Nie mogłam się ruszyć, tak jakbym miała jakiś dziwny skurcz całego ciała, który zespolił mnie z betonem. Nic przez moment nie czułam, nie widziałam, nie słyszałam. Po prostu stałam. Po jakimś czasie, straszne długim dla mnie, który może w istocie był ułamkiem sekundy powoli uniosłam nogę, aby postawić pierwszy krok. Strasznie się go obawiałam. Ruszyłam jednak i powróciłam do poprzedniego tempa. Cały dzień mi minął i zastanawiałam się o co chodziło, że mnie unieruchomiło. Dopiero kładąc się spać zrozumiałam pewną sytuację sprzed kilku lat, nad którą przeszłam do porządku dziennego, bo uznałam że nie ma co tego rozkładać na czynniki pierwsze. Chodziło o śmierć mojego przyjaciela. Nagłą, samobójczą śmierć człowieka, który strasznie kochał życie. Miał na imię Kazik. K

Do gniewnych ludzi.

Gniew. Padam ofiarą waszych gniewnych słów, które wykrzykujecie we mnie, plując przy tym, wybałuszając oczy, pocąc się nadmiernie. Rzucacie obelgami, obarczacie poczuciem winy. Moglibyście to chociaż zrobić w białych rękawiczkach, językiem dyplomacji. Wtedy zdobylibyście moje uznanie. Teraz prowadzicie do tego, że zapytam was po fali krzyku, czy to wszystko; po czym wyjdę. Nie bawi mnie bycie wdeptywanym w ziemię. Człowiek powinien umieć radzić sobie ze swoimi emocjami, zachować twarz, nie zaś obnażać mięsożerne bydlę, które potrzebuje ofiar, aby utulić swe lęki i frustracje w strumieniach bulgoczącej krwi i spazmatycznym drżeniu ofiary. To uwłacza człowieczeństwu. Nikt zapewne z was mając sraczkę, nie zrobiłby jej na środku skrzyżowania, aby obnażyć toczącą wasze flaki destrukcję. Czemu więc robicie to z własnymi emocjami? Czemu obsrywacie wszystko naokoło i uważacie, że jesteście panami świata? Czy nie słyszycie w każdej wykrzyczanej przez was sylabie słabości, miernoty i

Ze świata ułudy.

Ach... jak cudownie jest żyć w ułudzie: w zapachu lilii, delikatnym, wiosennym słoneczku, słodyczy graniczącej z ekstazą, nie zaś mdlącym przejedzeniem. Czemu tak łatwo przychodzi nam wierzyć w bajki? Czemu fruniemy na oślep w odurzeniu, zamiast zastanawiać się gdzie czyha pajęcza sieć? Przecież dzięki temu pozbylibyśmy się śmieszności, infantylności naszych działań, a pozyskalibyśmy cudowny pragmatyzm dający jeszcze cudowniejszą równowagę. Nie trzeba być geniuszem, aby przewidzieć kilka kroków do przodu. Odrzucamy jednak możliwość przejrzenia na oczy upatrując czasem w przypadkach - rzeczy nadzwyczajnych, magicznych, będących kamieniami milowymi w naszym smutnym życiu. Życiu, które w istocie może takim nie jest. Przez sam jednak fakt, że znamy je dość dobrze - jego barwy blakną w naszych oczach, epatując nas nieznośną "pastellozą" wywołującą mdłości i apatię. Szukamy więc jakiegoś błysku, omenu, albo innej bzdury, która w sposób magiczny, czy też metafizyczny odmieni n

Prawdziwy człowiek.

Tak. Jestem oszustem. Oszukuję. Całe życie. I wcale nie kłamię. Ja wierzę w tę rzeczywistość, którą stworzyłem. Nie jest ona specjalnie wybitna, ani bezpieczna. Nie jestem ani ciamajdą, ani herosem ale po co Wam to wiedzieć? Z resztą i tak widzicie czasem coś, czego w istocie nie ma.  Chcecie to widzieć, bo dzięki temu jesteście w stanie wytrzymać z kimkolwiek. Dorabiacie sobie ideologie do obcowania z innymi, z samymi sobą, tylko po to, aby przetrwać. Tak więc nie jestem ani taki, jakbym mógł być, ani jakim może jestem. Jestem tylko w danym momencie. Wtedy tworzę całość. To jak na zdjęciach: na jednym wyglądam poważnie, na drugim staro, a na trzecim mnie nie sposób poznać bo "coś tam". Może i nawet czasem czegoś prawdziwie chcę, pragnę, pożądam. Sama jednak dążność już mnie zmienia, przeistacza w drodze do celu.  Czy to złe? Może coś kiedyś nawet przegrałem przez to, może w ogóle jestem zwyciężonym przez lawiranctwo. Z drugiej jednak strony nie czuj

Nienasycone pragnienia.

Gorączka trawi moje ciało. Czuję, jak myśli i bakterie stapiają się w jedno, trawiąc mnie od wewnątrz. Nie potrafię utrzymać ciała i myśli w równowadze, ciągle krążą jak rozjątrzone muchy nad rozkładem. Jedyne, co mnie trzyma przy życiu - to puls miasta, który podtrzymuje mój własny. Ja to miasto. Miasto to ja. Gdyby wyrysować mapę, to moje wnętrze przypominałoby miasto renesansowe, które istnieje do dziś: centrum jest dobrze utrzymane, schludne, uliczki ułożone pod kątem prostym, a to wszystko okala postmodernistyczny chaos. W tym zgiełku znalazło się też miejsce na mały Eden, gdzie zamieszkałaś. W zasadzie nigdy nie wiedziałem czego pragniesz. Nigdy nie mówiłaś zbyt wiele. Ogólnie byłaś jakaś taka mimozowata. No ale nigdy nie było powodów do kłótni, więc po co się rozstawać? Było dobrze tak, jak było. Gdy się poznaliśmy, chodziłaś do szkoły dla głuchoniemych dziewcząt. Jeździliśmy tym samym autobusem rano. Kiedyś nadszedł ten dzień, że staliśmy obok siebie, autobus gwałtownie

Kobieta eteryczna.

Będąc na wywczasach z Koleżankami Śpiewaczkami w Zakopanem, udało nam się zaobserwować coś niezwykłego, zjawiskowego i ponadczasowego. Podczas jednego ze śniadań, na werandzie naszego pensjonatu, przyłączyła się do nas osobliwa para: nasza krajanka-poznanianka-blondynka i pocieszny-blondynkowaty-Litwin. Jednak, żeby zrozumieć istotę całej nadzwyczajności sytuacji, zacznę od początku. Otóż osobliwa para przysiadła się do nas. Zaczęła się seria pytań oczywistych, na które odpowiedzi dla krajanki-poznanianki-blondynki nie były oczywiste ( dla pociesznego-blondynkowatego-Litwina chyba też nie, bo rozmowa przebiegała głównie w języku polskim). Pierwsze pytanie dotyczyło tego, co robimy w Zakopanem. My na to, że chodzimy po górach. Na to dziewczyna wybałuszyła swe oczy zza szkieł ( co jeszcze bardziej potęgowało wybałuszenie) i zaczęła wypytywać gdzie można się wybrać. Na to TA Olga (jedna ze Śpiewaczek) rozpoczęła wielki wykład na temat tatrzańskich szlaków. Wzbudziło to wielki respek

Erotyk bałucki

Parny dzień na Bałutach, spoceni mężczyźni z szorstkimi dłońmi i kobiety z wielkimi piersiami, tylko w elastycznych koszulkach, z owłosionymi pachami. Niektórzy z zębami, inni ze szczątkowym uzębieniem. Wokół nich falliczne marchewki, kształtne śliwki, mięsiste pomidory i niezwykle kuszące małe papryczki chili.  Ich rubaszne uśmiechy, żarciki zlewały się w spoconą, nieczystą erotykę, gdzie mężczyźni mówili między sobą o "cipkach", a kobiety dywagowały jak zawładnąć męską bryłą i innymi elementami tej miłej "geometrii".  Kobiety miały o wiele bardziej złożony dylemat. Chodziło bowiem o pozycję kobiety w momencie szaleńczych uniesień. Zastanawiały się długo, czy jedynie leżeć, jak kłoda, czy też wić się, niczym bluszcz. Po niejakim rozmarzeniu i pozbyciu wyrzutów sumienia, uznały że lepiej się wić. Na samą myśl o tym ich piersi zaczęły dyndać, niczym Dzwon Zygmunta na sensualne larum. Słońce zaczęło prażyć jeszcze mocnej. Mężczyźni zaczęli obnażać torsy. Atmosfer

CIEnie

Snują się cienie po Bałutach. Nie są inwazyjne. Kuleją. Czasem zarzężą kaszlem - mieszanką spirytusu i machorki zbieranej z rynsztoków. Kiedyś mieli swoje życie, marzenia, plany... ale zaniechali tego wszystkiego w imię powolnej śmierci i wtapiania się w szarość i brunatność tutejszych trotuarów. Z południa idzie Elegant w kaszkiecie w niegdysiejszą kratę, która pamięta jeszcze jego zmarłą w wypadku córeczkę i żonę. Był lekarzem. Stracił wiarę w to, co robił i... WYSZEDŁ. Gdzieś z odmętów "Limanki" idzie Zdenia. Niegdysiejsza piękność, która przeminęła wraz z karczmą "Rybka", gdzie za ciężko zarobione pieniądze agronomów - oddawała swe ciało na liściach sałaty i marchwiowej naci. Dziś oddaje się jedynie Zbyniowi, który czasem w ramach gry wstępnej daje jej kuśtyczek denaturatu. Zdenia wtedy z drżenia delirycznego przechodzi do drżączek spowodowanych kąsaniem mend Zbynia. Jest również Ojciec Izydor. On zawsze idzie na północ z północy: zawsze ma na sobie wielką