Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z 2015

Topory i lustra.

Jestem na dachu. Jest ciepło i przytulnie. Widzę niebo. Widzę wiele jego najpiękniejszych osłon, które dane było mi zobaczyć w życiu. Nawet wtedy, gdy umierałam ze strachu. Głupiego, nieuzasadnionego strachu. Nieba przemieniają się nade mną, jak w fotoplastikonie. Pod każdym z tych niebios byłam kimś innym. Z dystansu czasu oceniam, że byłam szczęśliwą i zupełnie tego nieświadomą. Chciałam być szczuplejsza, bardziej kochana, inteligentniejsza, bardziej..., bardziej ... bardziej, niż jestem. Bo przecież trochę jestem. Nadal nie jestem bardzo , chociaż chciałabym. Łasi się do mnie jakieś stworzenie. Ono mnie bardzo , jak widać z zachowania. Ale czy to bardzo z jego strony nie jest tym, czym jest tylko dlatego, że nie ma skali porównawczej? Zawsze będzie ktoś bardziej i ktoś mniej . Tylko czasem zyskujemy w oczach innych... i chyba nigdy sprawiedliwie. Trzeba się z tym pogodzić. Ludzie to lustra, w których różne kontury się przeglądały - bardziej lub mniej nasycone różnymi barwami.

Nigdy niekończąca się opowieść.

W szuwarach życia tkwi wiele nieoczywistych opowieści, które z powodu ordynarnego wygodnictwa zamieniamy w piękne i płytkie, jak mętna kałuża historie. Kaczątko wcale nie jest brzydkie. Łabędziątko też nie jest brzydkie. Wszystko, co małe i nieporadne wydaje się takie piękne, bo ufamy w to że mu ta nieporadność minie. Nie lubimy infantylnych dorosłych. Są irytujący i nie można z nimi pogadać bez bolesnego dla uszu szczebiotu. Boimy się też od nich zarazić tym oglądaniem wszystkiego ze wszystkich stron z przerysowanym zachwytem. Boimy się że się nam to udzieli i stracimy poczucie rzeczywistości, a tym samym cofniemy się w rozwoju. Tracąc pozyskaną odporność na tkliwość i sentymenty. Bo przecież w życiu trzeba łapać kontur. Gdy nam się rozmyje w szczebiocie - igła busoli szaleje. Łabędziątko urodziło się indywidualistą. Z powodu zaistniałej sytuacji chciało łapać kontury, żeby zrozumieć niesprawiedliwość która je zupełnie niezasłużenie dopadła. Niezasłużenie, bo jak można się obwiniać

Autentyczność.

W powieściach, które czytałam zawsze pojawiali się ludzie ukorzenieni w swoim miejscu, w swoim fachu, w swoim ciele. Nie byli oni głównymi bohaterami, ale tłem które dawało niesamowite poczucie bezpieczeństwa i osadzenia w prezentowanej rzeczywistości. Tam zawsze piekarz był gruby i pachniał pieczonym chlebem, a sklepowa była rozgadaną babą z szerokimi gestami i prawdami o życiu. W naszej rzeczywistości tak pełnej przeistaczania się i parania co rusz czymś innym trudno o osadzenie czegokolwiek w pełni. Jakbyśmy wszyscy byli paradontycznym garniturem zębów, które co rusz przechylają się w inną stronę, albo zupełnie zmieniają konfigurację. Amerykański sen tak bardzo wpoił nam przemieszczanie, światowo nazywane mobilnością, że nawet pani w urzędzie która uśmiecha się, zamiast mieć opadający kącik, przez który wylewa się ślinotok i jadotok - wydaje się jakaś odrealniona i nieprawdziwa. Tak bardzo walczyliśmy o to, żeby każdy mógł być tym, czym chce że trudno nam samym zdefiniować kim jes

Powrót.

Mknę ulicą, tnąc powietrze. Po wielu wieczorach wróciła mi sprężystość chodu. Jest we mnie muzyka, całkiem euforyczna o bezsensownie radosnej treści. Wygramoliłam się po raz kolejny z lepianki - kołdry, potu i śliny. Złapałam za wajchę i znów płynę całą naprzód. Po raz kolejny przestałam się bać mówić "Dzień dobry" i chodzić bez zapomnianej części garderoby, którą noszę jak amulet. Uśmiech numer pięć, Channel No 5 i dobry wygląd. Znów wierzę, że zawojuję światem. Za trzy miesiące snów rozplaśnięta zsunę się z szyby na którą natrafię - cykliczność życia. Najważniejsze, żeby czuć ten cykl i go egzekwować. Spałam. Spałam bez emocji. Tak mi się wydawało. Z jakiegoś jednak powodu budziłam się z wiórkami oczu i kołtuna z sypialnianej konfekcji. Wszystkie moje sny bowiem były głośne od krzyku i lepkie od krwi, która ciągle leciała mi z nosa. Ciągle gdzieś się spóźniałam, ciągle komuś sprawiałam zawód. Nie pamiętam tych snów, ale budziłam się z zamrozem który z nich wyzierał. Za

Terapia małżeńska.

Deszczowa noc. Neony rozmywają się w oczach. W nich całkiem wyraziście, niczym strzała idzie Bruni. Jest ubrana pięknie i szykownie w nienaganny płaszcz, z nienagannym malunkiem na twarzy, który nie ma zamiaru się wypłukać. Idzie na obiadokolację. Jak co wieczór umówiona jest ze swoim małżonkiem. Równie idealnym, co ona. Czasem zdarza się spotkać takie pary, które wyglądają jak idealna kompozycja, harmonijnie do siebie pasująca. Zawsze w takich chwilach myślę o nich, jak o parze chartów afgańskich które wychodzą na conocny spacer do Parku Helenów. Idealne, równie spokojne i chude. Tak właśnie wyglądają Bruni i Miron, którzy zaraz zjedzą mule w białym winie, popijając białym winem. Bruni wchodzi do restauracji, całkiem opanowana i zerka na stolik, przy którym zawsze siadają. Czeka ją to samo, co zwykle: mąż wstanie, przyjmie od niej palto, zawiesi koło swojego z namaszczeniem, przysunie jej krzesło, uśmiechnie się i zapyta: - Jak minął ci kochanie dzień? - całkiem, jak w nudnym

ZaChwiania.

Ciemna noc. Nie ma żadnych latarń. Je ma niczego oprócz ziemi, powietrza i mnie. Nie jestem nawet w stanie zobaczyć własnych dłoni. Jedynie odruch pozwala mi dotrzeć palcem do czubka nosa, który zapalczywie pochłania krystalicznie, chłodne powietrze. Całkiem takie, jak nad górskim strumieniem, w lesie. Nie mam żadnych myśli pobocznych. Koncentruję się jedynie na wyprostowanym, pewnym, miarowym, marszowym chodzie. Wcale nie boję się tego mroku, tak jakbym nigdy nie odczuwała lęku. Co może mnie tu spotkać, poza wędrówką, której się nauczę i wyda mi się nieznośnie nudną za chwilę? Idę i idę. Cały czas to upojne, oczyszczające płuca i duszę powietrze. W tle widzę okrąg, który świeci. To zapewne księżyc, który pokaże mi drogę do domu. Idę ku niemu coraz szybciej, chociaż wcale nie robi się jaśniej. Księżyc się rozszerza. Idę jeszcze szybciej. Jak widać, nie tylko ćmy idą bezwiednie do światła, chociaż ciemność jest kojąca. Wyłania się słońce. Zupełnie nie tak, jak być powinno. Jest tak

Gieni i tajemnica szyfrów niewerbalnych.

Mężczyzna, dwóch mężczyzn, tuzin...? Ilu jest mężczyzn na ziemi, bo chłopców jest całkiem sporo...? Rozejrzała się Gieni po tym bożym świecie, wychodząc z bramy kamienicy, mijając się z chłopcem trzymającym smętny kwiatuszek, który się rumienił ze wstydu że jest taki sam i w rękach nieporadnego chłopca. Chłopiec... owszem. Barczysty, w płaszczu nawet... ale na kilometr czuć było od niego chłopca, któremu zdaje się, że jest mężczyzną. Z pewnością nie umie zapłacić za kobietę, którą zaprasza i nie potrafi w niej wzbudzić pożądania. A ona? Kim może być ta ona? -Z pewnością zakochana. W chłopcu można się jedynie zakochać, inaczej jest nie do wytrzymania - powiedziała do siebie Gieni wydychając dym papierosa z nonszalanckim uśmiechem. Tak. Każda z nas może wpaść w szpony chłopca. Każdej z nas zdarza się to częściej, niż statystycznie raz na całe życie. Z czego to wynika? Po części głupie hormony, które motają nami zupełnie na oślep, kompleksy, niewiara w swoją wartość, albo zwyczajni

Gieni i jej odwieczni przeciwnicy.

Wilgotna i zmarznięta kostka brukowa jeszcze dźwięczniej oddaje stukot każdego kroku. W oddali słychać ostatni odjeżdżający tramwaj tej nocy. Czas płynie już o wiele wolniej, niż rano kiedy każde minuty nad zaspaną kanapką są oszukane. Wydają się bowiem długie jak kwadranse, a okazują się juz nawet nie jednostkami czasu, ale mgnieniami. Gieni wraca odurzona przepracowanym dniem i piwem wypitym w ulubionym barze, idzie przestępując z nogi na nogę, opatulona tak miękko i szczelnie, że wydaje jej się że już zaparkowała w pidżamie, pod kołdrą. Ma uczucie luzu, wtulenia. Takiego wtulenia, jakie znają dzieci wtulając się w kochającą matkę. Nikogo przy niej nie ma. Jest sama. Jak zawsze. I zaczyna to rozumieć. Zaczyna również czuć, że jak czegoś nie zmieni - to tak już pozostanie na dłuższą chwilę. Gieni patrzy na dwa różne oczy i słyszy na dwoje różnych uszu. W jednym oku i uchu słyszy o " Silnej kobiecie", zupełnie niezależnej i pełnej werwy, mającej zimno wykalkulo

List do Czytelników, a w zasadzie do jednej Czytelniczki.

Drodzy Czytelnicy! Z racji na to, że już od trzech lat piszę krótkie formy - pora dorosnąć. Pora napisać coś dłuższego. A co można napisać w Łodzi? No przecież, że film! Jako że obecnie cenione są historie "z życia wzięte", postanowiłam w sposób bezkarny czerpać z życiorysów moich przyjaciół, co dodatkowo podgrzeje atmosferę (nic tak nie dodaje pikanterii, jak proces). Wybrałam już ofiarę. Śledzę ją już od kliku dni. Ba! Nawet lat! Ponieważ nie mam jeszcze odpowiednio dobrego sprzętu do pozyskiwania materiałów - ucieknę się do konwencjonalnych i prymitywnych form, jak wystukiwanie na klawiaturze. Jeśli widzisz plamę fioletu w dziwne mniejsze plamki, które przy skróceniu dystansu okażą się podobiznami sów, jeśli ta plama ma burzę podrudzialych loków, a twarz wyraża bezkrytyczną radość do świata, na dodatek wysiada z samochodu, który wydaje się mieć imitujący ją, poprzez zmyślny układ zderzaka i świateł uśmiech - to oznacza, że spotkałeś JĄ. Kobietę piękną i tajem

Gieniocentryczna gra na oślep.

Czy można czuć wielką moc i jednocześnie przeraźliwy strach? A czy można czuć jednocześnie wielki ból i jeszcze większe szczęście? Życie zna wiele przykładów od samego swego początku. Takie właśnie dziwne mieszanki nawiedzają Gieni i jej spokojną twarz. Spędza bardzo spokojnie czas. Ktoś mógłby nawet orzec, że monotonnie. Gdy jednak wejdziesz w jej duszę widzisz cale zastępy myśli, które nie pozwalają ani na chwilę pędzić monotonnej egzystencji. Jednostajność, w której obecnie się znajduje to jedynie wentyl bezpieczeństwa, który zmusza ją do normalności, a nawet tę normalność zapewnia. Wstaje rano, je ulubione proste śniadanie, delikatnie podkreśla urodę i wychodzi omiatając wzrokiem mieszkanie, które pozostawia z miesiąca na miesiąc w coraz lepszym stanie, co niewątpliwie świadczy o tym że wchodzi na pułap zestandaryzowanego mieszczanina - pracownika z przeciętną pensją i równie przeciętnymi umiejętnościami. Gieni o tym doskonale wie. Zaciska wtedy dłonie. Gdy dochodzi do odprę

O tym, jak Rudolphina raz poszła czytać do Teatru.

Sobotni poranek. Powietrze rześkie, słońce przyjemnie przygrzewa, stanowiąc idealną przeciwwagę dla porannego chłodu. Melancholia, uśmiech w kącikach ust i lekka niepewność. Dziś oto, w ten dzień wieszczący jesień, kiedy to w radiu coraz częściej pojawia się Grechuta, a za kilka tygodni Niemen wyśpiewa słowa, które otulają, jak miękki ciepły pled ("Mimozami jesień się zaczyna...") - mknie na spotkanie z ogromem wrażeń Rudolphina Sherman. Rudolphina... ach ta Rudolphina! Kimże ona jest... w sumie nikt zbytnio nie wie. Imię takie dziwne... nazwisko też jakieś takie toporne, jak nazwa czołgu całkiem. Aktorka teatrów offowych, blogerka... brzmi dumnie, niszowo, zagadkowo. Wielekroć patrzymy na ludzi, którzy pojawiają się, występują, działają, jak na ludzi odrealnionych, którzy nie kupują majtek w hipermarkecie i nie jadają parówek. Patrzymy na nich z podziwem, szacunkiem, czasem zazdrością. Tak właśnie Rudolphina patrzyła na wszystkich tych, których spotkała w teatrze i stanęł

Gieni się żeni... czyli Gdzieś w Mieście Łodzi.

Obudziłam się całkiem niespodzianie o piątej nad ranem. Miasto zaczęło już z lekka szumieć dniem przemykających sennie pojazdów wszelkiej maści. Rześki wiew powietrza odurzył mnie i przeszył. Machinalnie wstałam, aby zaparzyć sobie kawę. Zaspanym krokiem wlałam wodę do czajnika, wsypałam dwie łyżeczki kawy i sięgnęłam do lodówki po mleko. Kiedy je zaczęłam odkręcać  - butelka wysunęła mi się z dłoni. Zimna biel rozlała się u mych nagich stóp. Strach. Strach wylał mi tę biel. I ta biel mnie wyprostowała. Mam dziś ślub. Całkiem niechcący. Któregoś dnia wstałam - tak jak dziś - zupełnie niespodziewanie i machinalnie wyjęłam z zamrażarki wódkę. Zrobiłam sobie drinka, włączyłam ulubioną muzykę patrząc na budzące się miasto. Dopiero w połowie zorientowałam się, że to nie jest odpowiednia pora. Że to, co zrobiłam świadczy o tym jak lekceważący stosunek mam do ładu. Że jestem zmierzwiona i chciałabym Uładziciela. Kogoś, przy kim zmuszona byłabym się przedefiniować, dostawać zmarsz

W podziękowaniach dla Wokulskiego.

" -Nikt, nigdy nie powiedział mi z takim zapałem że ostatnie szczęście jego życia jest w moim ręku. Czy można się temu oprzeć?"  Co na to odpowiedział Wokulski?  "- Nie wiem to sprawa uczuć  osobistych". Z jaką łatwością czyta nam się powieści o miłości, kupując jedynie ich fasadę. Z jaką łatwością przychodzi mam wierzyć w miłość? A przecież Wokulski nigdy nie kochał Izabelli. Chwila, w której on podarowuje jej owoc swoich naukowych dokonań z Paryża jest tego największym dowodem. Wokulski był na tyle silnym mężczyzną, że nie potrzebował kobiety. Nawet z wielkiego rodu. A tym bardziej ze zrujnowanego. Była w nim chęć ciągłego udowadniania sobie czegoś, wynikająca z wielkiej niewiary w siebie. To samo kierowało Izabellą, która bała się zostać zrujnowaną dziedziczką i to w dodatku bez mężczyzny u boku. Oboje ciągle balansowali, aby w końcu wylecieć z tego szaleńczego młyna, który nakręcali swoimi lękami, chcąc się przytulić do siebie i

Z cyklu: co znaleźć można na brzegu: Bezpańska meduza myśli.

Zapieczone w senność oczy, słońce przekracza granicę życiodajności i przechodzi w fazę dręczenia spiekotą, która czyni z nas śnięte ryby, bądź herosów starających się ignorować bieżące warunki atmosferyczne. Usiłuję płynnie łączyć heroizm z sennością, ponieważ obie te postawy są mi bardzo bliskie - permanentnie zastanawiam się nad czymś i przy tym zamyślam tak dotkliwie, że ocieram się z pełnym erotyzmu spojrzeniem o Morfeusza, który coraz czulej chce mnie obejmować. Podczas wężowiska różnych rozważań, które falami skradają się do mych stóp i uciekają - jedna zaczepiła się o mój duży palec u prawej stopy i przylgnęła smutno, niczym bezpańska meduza. Zastanawiam się nad lekiem na samotność. Byłam kiedyś lekiem na dziwną, narwaną samotność. Samotność lwa w klatce, który siedzi tam jedynie dlatego, że jest znużony wolnością i wyzwaniami chimerycznej sawanny. Cały aż ryczał samotnością, jego grzywa srożyła się na samo wspomnienie wszelkich nielojalności, które tym samym skazały go

Dywagacje na tle dziwnie niespokojnego księżyca.

Świetlista, piękna noc. Cykady podniecone ciepłem buszują wśród gąszczu. Księżyc kołysze się w mojej głowie, jak na szalonym młynie. Reszta świata wykazuje spokój, nadzwyczajny wręcz.  Obrysy mebli stoją spokojnie, jak drzewa którymi niegdyś były. Lampa z papierowym abażurem lekko tańczy w ciepłym wietrze nocy, który wkradł się bezwstydnie jak moja nagość. Kran kapie do taktu marsza... może u sąsiada kapie. W tych domach z betonu to całkiem możliwe... Nie śpię. Mogę. Zapadłam się w nicości. Nie muszę wstawać, nie muszę spać.  Leżę. Jak w dzieciństwie - z sufitu, na którym rozlewały się bohomazy świateł przejeżdżających samochodów czytam bajki. Trochę czuję się teraz dzieckiem na sielankowych wakacjach. Objęta pledem ze spokoju. A jednak.... A jednak nawet w tym dziecięcym spokoju brzmi jakaś nuta dorosłości... Nie. To nie dorosłość. To raczej późniejsze doświadczenie. Takie, które daje szerszy obraz - miara doświadczeń, która uczy czytać z powietrza. A po

Taniec nad przepaścią.

Bałuty, te co zwykle. Sparzone spiekotą dnia, tulą ciepłem i owiewają wilgocią parku. Znów wchodzisz w nie, żeby poczuć, co naprawdę czujesz. Konfrontujesz się z wielkim potworem, który wyziera z każdej chwili spokoju, jak krwawe memento. Furia, Harpia, Hydra. Cisza. Szelest śmieci przesuwanych wiatrem po trotuarze. I TY. Z betonową paniką ze wszystkiego, co nazwane i nienazwane. To ten sam "rzeczy niepokój", który opisał niegdyś poeta Baczyński w swych młodych cieniach. I ten sam niepokój, który opisał Baudelaire lękający się otchłani.  Lęk jest nieodzowny. Lęk powoduje ucieczkę u niewprawnych. U wytrawnych graczy rodzi się delikatnie lodowatym szumem pośród ogólnego spokoju. Aby rozlać się po zwojach myśli, zdominować je, oblepić i posiąść je wszystkie. Nawet te z pozoru sielankowe. Wytrawni gracze znają już to i obserwują, jak wielokrotnie oglądane samobójstwo. Nie uciekają. Obserwują i pozwalają szumowi podejść jak najbliżej, żeby spojrzał głęboko w oczy.

Niezwykłość ludzka.

Czasem, w naszym życiu zdarzają nam się ludzie. Tacy ludzie, którzy zostają i przywierają do nas, a my do nich. Przywierają tak przyjemnie, że nawet w czasie długiej nieobecności czuje się ich ciepło i zawsze można być przy nich sobą. Ba! Zdarza się, że dopiero przy nich przypominamy sobie kim jesteśmy i o co tak naprawdę nam chodzi. Czasem, w naszym życiu zdarzają nam się ludzie, którzy przywierają i zadziwiają. Patrzysz na taką osobę, a ona ma wiele płaszczyzn, wiele wymiarów, wiele słów i muzyki w sobie. W codziennym brzdąkaniu dnia często gdzieś to umyka, aby niespodziewanie wybuchnąć pełną euforii arią i łapiesz się na tym, że jesteś szczęśliwy bo masz kogoś niezwykłego, kogo nie znasz ciągle i wcale się tego nie boisz. Wręcz przeciwnie! Jesteś szczęśliwy, że nadal możesz poznać, możesz zatopić się w pięknie, które dotychczas traktowałeś dość powierzchownie. Przyszło mi w udziale być małpowatą przyjaciółką wielkiej osoby, która przywarła do mnie, a ja do niej. Słuchając ka

Nie ma MNIE.

ja  JA J a Mknę mężnie przez miasto chcąc mieć cojónes. Wracam z nimi na tarczy zazwyczaj. Kochacie mnie, uwielbiacie. Ale nic z tego. Nie możecie mnie kochać. Bo mnie nie znacie. Nie możecie mnie znać, bo JA siebie nie znam. Dla każdego z was jestem inny, tak inny że nie w sytuacjach, w których mnie nie widzieliście - nie poznalibyście mnie. Ja sam siebie nie znam. Jestem pierdolonym kameleonem z litości nad sobą i nad wami. Zawsze wam przytaknę, bo tak strasznie nie chce mi się spierać, że już nie pamiętam jakie mam zdanie. Nie wiem na kogo głosować.  Nie mam ulubionej pozycji.  Jeśli mi zaimponujecie polubię nawet seks zbiorowy. Tak jestem pokojowo nastawiony do świata. Tak jestem pokojowy, że teraz siedzę w pokoju i nie wiem kim jestem. W imię dezaprobaty mogę jedynie nie odbierać telefonów, ale i tak na drugi dzień będę miał wyrzuty sumienia, które zamienią się w zaropiałe rany ciszy. Nawet nie wiem czy jestem nikotynikiem, bo pośród niepalących

Bałucki romans w HollyŁódź.

Wiatr szemrał między gałęziami dzikich, bałuckich drzew. Chłodny wiatr owiał jego niespokojnie rozwarte nozdrza. Jego krok był głośny od obcasów, których rytmiczny stukot pobrzmiewał głucho pośród pustej ulicy. Był piękny i sprężysty, jak wszyscy oni - ubrani w stylowe marynarki, z nienagannie ułożonymi włosami. Szukał spokoju. Wolny strzelec unicestwiony przez tęsknotę i chęć zemsty. Szedł, a drogę przeszedł mu biały niczym mleko olbrzymi kot, który rzucił się pod nadjeżdżające Porshe. Już tylko miauk, już tylko krew. A mężny Stiw szedł nieustraszenie przez bałucki mrok. Jego twarz oświetlona przez księżyc była piękna, jak u cherubina. Oczy wyrażały coś niepokojącego, co przypadkowy przechodzień poczytałby za smutek. My jednak wiemy, że to rozedrganie i miłość w tym pięknym i nieustraszonym ciele.  Wszystko (jak bywa w takich historiach) przez kobietę. Piękną, smukłą, bujną, oszałamiającą kobietę. Jej piękne dłonie zakończone migdałowymi paznokciami o barwie krwistej czerwieni r

Inkarnacje.

Poczucie indywidualizmu w życiu człowieka jest okrutnie złudne.  Patrząc na twarze wszystkich poznanych i nieznanych osób widzimy czasem coś, co wydaje nam się znajome. Czasem nas to przeraża, a czasem ujmuje. Zależnie od doświadczeń, które stają się archetypiczną skamieliną.  Patrzę ci w oczy i widzę twoją przeszłość inkarnacji. Pewne gesty wydają mi się znajome, niektóre całkiem innowacyjne... no bo jesteś odrębny. Jednak w ostatecznym rozrachunku stajesz się zlepkiem swoich poprzednich inkarnacji. Znam wszystkie inkarnacje, ale nie mogę o nich powiedzieć. Nie mogę być zbyt dosadna, bo nie można. Bo to spłaszcza wszystko.  Widziałam kiedyś te same oczy w innych oczodołach i  te same słowa w innych ustach. Niestety. Powielamy siebie, inni się powielają, relacje i uczucia między nami również. Kochamy, nienawidzimy, drżymy o kogoś, jesteśmy zazdrośni - WIELOKROTNIE. Za każdym razem kogoś innego obdarzamy tym arsenałem uczuć.  Można mieć wiele kochanek i można mieć

Światowa układanka.

Spleśniała cytryna w dzbanku jest kwaśniejsza, niż zazwyczaj. Podkrążone oczy, zadymione włosy. Miasto takie, jak zwykle - spokojne. Tylko ludzi jakoś za dużo i jakoś za jasno naokoło. wszystko naokoło straciło na dyskrecji. Wtedy przydatne stają się okulary przeciwsłoneczne. Idziesz tracąc z każdym krokiem pewność. Samotność w sensie fizycznym jest bezpieczna. Obcowanie z kimś rodzi oceny, opinie, anegdoty i całą tę męczarnię. Nie da się tego wykreślić. Jest samotność i są inni. I zazębiają się, jak w puzzlach. Niespodziewanie, zaskakująco, męcząco, uroczo, tragicznie, nijak... I żyjesz z tym. Nie ma wyjścia. Wszyscy tak mają. Ostatecznie układanki są zabawne. Ostatecznie to nie ludzie cię zawodzą. To nie ty siebie zawodzisz. To ŚWIAT zawodzi. ŚWIAT w wymiarze puzzli, które do siebie nie pasują i jednocześnie układają się w całość pełną dziwnego chłodu z osowienia w duszy. Chłód jest ołowianą, zimną i oślizgłą, martwą żabą, która osiadła pod mostkiem. Niedojrzałość. P

Ilu zje iluzje?

Bałagan. Zwijam się kołdrą w kołtun. Staczam się z łóżka na stos brudnej bielizny. Słyszę stukot wszystkich wystraszonych kroków, które pewnie stawiałam w całkowitej niepewności czegokolwiek. Wróciły wszystkie chwile, kiedy marzyłam o bliskości. Takiej, która zresetowałaby mnie, wycieńczyła na tyle że zapomniałabym. Celibat z nudów przybija mi kolejne gwoździe na nagiętym karku. Kolejna stacja. Wymioty kota w przejściu - na pamiątkę wszelkich niestrawności. Ciągłych niestrawności. Trudno trawić w bólu, kiedy czujesz że masz permanentną menstruację duszy. Ból zgina kark, sztywniejesz, na raty łapiesz oddechy i powtarzasz, jak najsłodszą mantrę: "to minie, to minie, to minie....". Nie mija. Dalej do kuchni, pośród resztek , zgnilizny, pustych pojemników, z których uleciały motyle uśmiechów i kalorycznych, spokojnych myśli, które pozwalają ci spać. Przyklejam sobie skórkę od ziemniaka z namaszczeniem godnym szamana, żeby poczuć jeszcze raz ten czwartkowy obiad, kiedy w
Być wielkim. Być świetnym, rozchwytywanym, cytowanym, słuchanym. Spojrzeć w lustro i widzieć tam Osobistość. Pokonać wał z własnej indolencji, niedoskonałości. Z ciągłych rozpaczy, znaków zapytania, niepowodzeń. Jakie to piękne! Jakie to błogie! Jak zatopienie ciała w niesamowicie drogim i wygodnym fotelu przy ciepłym kominku. Być swoim wielkim wyobrażeniem. Zaimponować samemu sobie. Jakie to piękne i jakie nierealne, gdy człowiek pogubił się w swoich myślach, w braku akceptacji codzienności, w ciągłej tęsknocie za czymś, za kimś tak trudnym do zdefiniowania. I czym w zasadzie jest ta Wielkość? Czy nie aby dążeniem do zabicia własnych kompleksów i frustracji na o wiele niższym poziomie? Chcesz być kimś, bo czujesz się nikim? Możliwe, że chcesz być kimś, bo chcesz żyć wygodniej, pewniej. Czuć stabilizację, której nie masz dryfując na smutnej tratwie prowizorycznej codzienności.Ciągła tymczasowość. Klecenie życia "z niczego". Byle było. Ciągłe pozorowanie życia bez podjęc

Wyperswadować brokatowe reklamy.

No i co? Miałaś być topową modelką. Miałaś pisać najpiękniejsze piosenki, jak Osiecka. Miałaś być mądrzejsza od papieży. Miałaś być seksowniejsza od całych lat '60tych w Stanach. Miałaś być lekarzem, który znalazł lek na całe zło. I co? Pijesz szejka w Maku i zaraz przepalisz go tytoniem. Nie jesteś ani najładniejsza, ani najmądrzejsza, generalnie w niczym nie jesteś naj . Jesteś jeszcze bardziej zwykła, niż przewidują to hollywoodzkie filmy. I głupstwo, ale chcesz umrzeć z tego powodu. Że to się nie zdarzy. Nie dlatego, że nie możesz, ale to głupstwo. To młodzieńcza mitologia, która zaczyna rozmijać się z rzeczywistością, a ty jedziesz na nich jak na grzbietach dwóch koni - naraz. I płaczesz z bólu. Nie będziesz niezwykła, jak w filmach, czy kolorowych pismach. Musisz być zwykła, codzienna i jeszcze cieszyć się z tego. Brać za to odpowiedzialność i utożsamiać się z tym. Kolejna z "Pokolenia Barbie"  ma problem z tożsamością, powiecie? A no tak. Nauczy

Miasteczko smutnych szaleńców.

Piękna łąka, piękne słońce ogarniające każdą komórkę ciała. Największa fundacja charytatywna i największy sklep z używkami nad głową. A wszystko za jedyną minutę określenia stopami chodnika i poczucia tego na sobie. Przedziwne jest to, jak dużo robię i jak mało czuję dobra. Tak, jakbym żyła w czarnych chmurach z niepokoju, i smrodu wszystkich bezdomnych oraz pijusów tego pięknego miejsca.Chce mi się płakać. W sposób dziecinny i rozpaczliwy, że jest taki piękny dzień, a ja mam głowę w czarnych chmurach. I do tego to zajęcze serce, które czasem ozywa się piskliwym szczebiotem strachu. Szczebiotem, który przeradza się powoli w ryk monstrum, które ukąsił komar. Ciągłe myśli, ciągłe głosy, ciągłe pytania i zawieszone odpowiedzi.  Jestem na karuzeli z absurdalnego strachu, która nie chce się sama zatrzymać (ja jej nie zatrzymam, bo jak już wspomniałam sytuacja jest absurdalna). Po pewnym czasie okazuje się, że ta karuzela ani przez chwilę się nie kręciła, że to jedynie chora imag

Cherubin i sztylet.

Czy milczenie to wyłącznie oznaka braku posiadania treści do wygłoszenia? Oczywiście, że nie. Czasem myśli są zbyt ołowiane, albo aluminiowe.  Zmęczenie, chroniczne zmęczenie wynikające z nadmiaru. Wyciszenie przez zagłuszenie. Małe łzy, które tyko rozmywają obraz, zniekształcając go w taki sposób, że można się przestraszyć. Widzę wielkie fale, które mnie zaraz zmyją z powierzchni. Początkowo czuję przerażenie, że to koniec, że tak beznadziejnie kończę. W kolejnym ułamku sekundy, czuję nawet ulgę, że już nic nie muszę. Zaciskam całe ciało wraz z powiekami, aby przygotować się na KONIEC. Czuję już aksamitne ciepło oplatające moje ramiona. Zadziwiająco miłe, jak na zagładę.  To nie zagłada, no może nie taka wprost. To Cherubin oplatający moje ciało, który uniósł mnie ponad wielkie fale mojego rozszalałego oceanu smutków. Spojrzał na mnie swoimi spokojnymi oczami. Nic nie mówił. Był tylko spokojny. Patrzyłam na niego drżąc i szukając w jego spojrzeniu swojego spokoju. C