Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z grudzień, 2014

Z kamerą pośród osobliwych osobliwości: Zdenia.

W dzisiejszym programie z kamerą pośród osobliwych osobowości przedstawimy wam Zdenię, mieszkankę smutnego miasta, gdzie pada deszcz i ludzie nadużywają wszystkiego oprócz deszczówki. Zdenia jest awangardową miejscową artystką, ubiera się w wyciągnięte swetry, które wizualnie nieco powiększają jej osobę. Bez tego składa się z kości obleczonych skórą li jedynie i kopą kręconych kłaków na łbie. Nic więc wyjątkowego, jak widzicie. O kimś lub o czymś mówić pomimo wszystkiego musimy, albowiem nie po to potrafimy mówić, czytać i pisać aby zapomnieć o tych umiejętnościach które są zarazem przywilejami ludzkości. Przenosimy się do studia, gdzie Zdenia zaczyna już swój natchniony monolog o swojej bogatej osobowości, jaką posiadać mogą tylko młode i kościste awangardowe artystki. (...) Snuję się po mieście z własnymi rozterkami, banałami, złudzeniami. Złudzenia są najgorsze. Unoszą wysoko, ponad chmury, potem na moment przestaje wiać i spadamy na sam dół zażenowani, przegrani, zmęczeni. Nau

Gdzieś w Mieście Łodzi.

Jest taki rodzaj prądu, który kopie w serce, uderza do głowy i przetransponowany jest na twarz w postaci uśmiechu. Dzieje się to wtedy, kiedy kolejny raz wracasz. Kiedy masz pewny krok i wyprostowane plecy. Dajesz sobie kolejną szansę na życie. Zapominasz o zawodach, rozterkach, tym że świat sprowadza się do marności i pięćdziesiątki przy barze gdzieś w Mieście Łodzi. Wysiadasz z cygańskiego taboru i wracasz cholerny kawał drogi pieszo do punktu wyjścia. Masz nadzieje, plany. Takie sobie, ale to nie jest tak istotne jak sam fakt, że wracasz do swojego pokoiku na poddaszu, siadasz przed stołem i otwierasz ulubioną książkę, zapijając każde piękniejsze zdanie stygnącą herbatą z fusami, które przylepiają się nieznośnie do warg. Tak właśnie zrobiła Geni, która popłynęła daleko hen w poszukiwaniu pereł beztroskiego szczęścia i poetycko ujętej miłości. Wszystko to znalazła. Trzyma te perły w woreczku skrzętnie. Zostawiła na chwilę książkę i wyciągnęła woreczek w chińskie smoki, żeby wysypa

Śmiertelna dawka oniryzmu.

Tańczę, śmieję się, mknę przez miasto o pierwszej nad ranem, szukając w tłumie ukojenia. Miotam się, rzucam, śmieję, dzwonię. Piję w barze uwodząc nawet kamerę przemysłową, w prawym górnym rogu. Tryskam rozpaczą. Śmieję się głośno i rozmawiam z nieznajomymi, chociaż oni już tylko bełkoczą. Bełkot, bełkot, bełkot. Pulsuje mi lewa skroń idę w większy tłum, orgiastyczne tarło ociera się o mnie spoconym cielskiem. Tam już się nie rozmawia. Ale też się udaje. Udaje szczęście, zmysłowość, rozluźnienie. Zbiorowe młócenie nieszczęścia. Wódka na młyn. Krzywe lustra. Wykrzywiają mi twarz. Skręcają mnie robiąc ze mnie faworka. Łamię się w rękach jakiegoś silnego mężczyzny. Patrzę na siebie i niego w lustrze, raz po raz. Kołysze. Ekstaza. Upodlenie, skrzywienie. Po wszystkim schładzam twarz lustrem, pozostawiając krwawy ślad po szmince. Kolejny raz utracone dziewictwo - kolejna bariera przybliżająca do wyzwolenia ( a może własnie krańcowego upodlenia?). Czuję dwoistość. Swoją potęgę i rozpacz

Nienawidźmy się, kochajmy się.

Irytacja. Zasadniczo staram się nie irytować, bo wiem z doświadczenia, że tylko mnie ten stan będzie interesował, tylko mnie w tym momencie będzie bliski. No może... znajdzie się jakiś osobnik zainteresowany zirytowaniem, poirytowaniem, udawaniem że nie chce drażnić w tak wysublimowany sposób, no ale to tylko mały pypeć. Maluteńkie ziarenko piasku, które wpadło ci do buta i doprowadza do obłędu, a przecież jest takie kurwa niewinne. Gorzej, jak irytują cię już całe rzesze... dla przykładu motłoch w tramwaju za piętnaście ósma rano - nie ważne na jakim przystanku i w jakim natężeniu. Zawsze irytuje. Zawsze śmierdzi. Zawsze depcze cię i rysuje idealną gładkość świeżo wypastowanych butów. Irytacja, kiedy ktoś udaje, że nie rozumie, czegoś co miał zrozumieć już dawno. Irytacja, gdy ktoś, kto cię irytuje protekcjonalnie klepie cię po łopatce - irytacja do kwadratu. Irytacja, gdy ktoś mlaszcze. Irytacja gdy ktoś robi coś ze swoimi palcami, paznokciami przy tobie. I to pretensjonalne

Zjednoczone Stany Lękowe.

Rozpadam się na atomy. Patrzę na swój dzień, na siebie samą, na ludzi którzy mnie otaczają, tworząc kotwice, dzięki którym jest mi dobrze, bezpiecznie, miło. Widzę słońce. Widzę też przyszły kres. Czasem kres ten mnie bawi, nawet cieszy. Kiedy dochodzi co do czego - rozpadam się na atomy. Moje ciało szaleje: serce wali, głowa płonie, dostaję dreszczy. Usiłuję ułożyć ciało na podłodze. Rozpłaszczyć je, przytulić, w posadzce się utulić. Wiję się jak glizda. Po chwili łapię odrobinę spokoju. Ciało nadal boli. Zabieram je na łóżko, tulę muzyką, tłumaczę, że istotą świata jest ruch. Ruch nieubłagany i ciągły, że każdy ból, to ewolucja, oczyszczająca skrobanka dająca przestrzeń. Budzę się jakiś czas później. Ból jest okrutny. Pomaga tylko ulepiona naprędce, jak krasnal z plasteliny, w przedszkolu - nadzieja. Bawię się chwilę swoim wytworem. Niestety na krótko to wystarcza. Krasnal bowiem szybko zmienia kształty w to, co jest stanem faktycznym. Umieram, zapadam się, rozpadam. Nie jestem