Przejdź do głównej zawartości

Śmiertelna dawka oniryzmu.

Tańczę, śmieję się, mknę przez miasto o pierwszej nad ranem, szukając w tłumie ukojenia.
Miotam się, rzucam, śmieję, dzwonię. Piję w barze uwodząc nawet kamerę przemysłową, w prawym górnym rogu. Tryskam rozpaczą. Śmieję się głośno i rozmawiam z nieznajomymi, chociaż oni już tylko bełkoczą. Bełkot, bełkot, bełkot.
Pulsuje mi lewa skroń idę w większy tłum, orgiastyczne tarło ociera się o mnie spoconym cielskiem.
Tam już się nie rozmawia. Ale też się udaje. Udaje szczęście, zmysłowość, rozluźnienie.
Zbiorowe młócenie nieszczęścia. Wódka na młyn. Krzywe lustra. Wykrzywiają mi twarz. Skręcają mnie robiąc ze mnie faworka. Łamię się w rękach jakiegoś silnego mężczyzny. Patrzę na siebie i niego w lustrze, raz po raz. Kołysze. Ekstaza. Upodlenie, skrzywienie. Po wszystkim schładzam twarz lustrem, pozostawiając krwawy ślad po szmince. Kolejny raz utracone dziewictwo - kolejna bariera przybliżająca do wyzwolenia ( a może własnie krańcowego upodlenia?).
Czuję dwoistość. Swoją potęgę i rozpacz działań.
Brnę jednak dalej, chociaż wiem że powinnam się wycofać. Brnę, bo chociaż raz w życiu trzeba przestać się bać. To nie prawda, że się nie boję. Boję się. Tym bardziej, że wiem jakie mogą być konsekwencje, że spłonę, że nic już nie będzie takie samo.
Zadziwiające jest to nasze życie.
Wystarczy jedynie znać siebie, być wrażliwym, wiedzieć co niepokoi, co boli, co może zrewolucjonizować postrzeganie świata. Dotknięcie tego obszaru i gmeranie w nim paluchem to największa przygoda. Największa, bo boimy się bólu. Po wszystkim czujemy że piekło wyniosło nas pod niebiosa i gmeramy dalej, znów się boimy, czaimy...
To jak narkotyk. Im bardziej boli, im większa rozpacz, tym większa chęć poczucia bólu.
Bełkot, bełkot, bełkot.
Tęsknota, niepokój, "Groszki i róże" puszczone z winylowej płyty. Zapach świeżo parzonej kawy. Perły, staromodna tapeta, idealny makijaż i ciasto, które upiekłam dla ciebie, ale nie zjadłeś ani kawałka. Od dawna jesteś obrazem na ścianie, na którym cię nie ma. uśmiecham się. Nie, nie setem rozdygotana. Ale mam coś z debiutantki. Nawet nie wiem co to jest. Może pewien rodzaj odświętności? Zaangażowania? Przejęcia?
Każdej niedzieli parzę kawę, piekę ciasto, stroję się i z uśmiechem modelki, z żurnala z lat sześćdziesiątych czekam. Czekam tak godzinę, potem zegar wybija kolejną. Wstawiam pranie, kroję dwa kawałki: jeden dla ciebie, drugi dla siebie. Oba zjadam w przeciągu godziny. Przez cały dzień zjadam całą blachę, precyzyjnie odmierzając dzień kawałkami ciasta.
Pięknie kultywuję naszą znajomość, prawda? Nawet nie wiem czemu się na nią uparłam. Jesteś w niej przecież taki bierny. Nawet cię nie ma. No cóż. Przynajmniej jesteśmy wobec siebie uczciwi i nie pozostawiamy sobie żadnych złudzeń.
Siedzę stylowo, piękna, cała w pastelach i w koku. Jestem jak Audrey Hepburn. Kroję stylowo moje ciasto z haszem i dalej, dalej, dalej.
Tańczę, śmieję się, mknę przez miasto w południe z bukietem z kopru i pietruszki. Idę z nabożeństwem. Jak panna młoda do ślubu, odmierzając stylowo każdy krok. W końcu to marsz. Zapadam się. Wchodzę w secesyjną bramę. To mój ołtarz, to moja krypta. Czuję, że się rozpływam. Chyba wreszcie przedawkowałam porcję oniryzmu na tym świecie.
Żegnaj.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...