Przejdź do głównej zawartości

Epitafium dla jeszcze żyjących.

Zachodzące słońce nad ulicą Północną... rudziejące z mała liście Parku Śledzia, wilgotne alejki... i tak by się chciało zboczyć z drogi do domu i pomaszerować, pomarzyć jak w czasach liceum, kiedy po kłótni z Ojcem przemierzałam samotnie przez Łódź. Szłam wtedy sprężystym krokiem, o wiele naiwniejsza - przygryzając ze złości do krwi dolną wargę. Marzyłam o wielkiej miłości, która zbawi mnie od wszelkich bólów tego świata...
Jesień wyzwala we mnie strasznie duże pokłady sentymentalizmu.
Patrzę na starość ludzi. Strasznie wtedy mi się chce płakać. To taki specyficzny płacz. Wynikający z  żalu, że oni niedługo umrą. Że świat, który znam teraz, w którym się wychowałam - otaczający mnie ludzie - odejdą.
Gdy myślę o tym - z początku wykrzywiam twarz, a potem płaczę w sposób niekontrolowany, jak dziecko.
Chwilami myślę, ze to może jakaś choroba psychiczna... - tak bardzo myśl o śmierci mnie napastuje.
Zarówno jednak śmierć, jak i miłość są dla mnie tak abstrakcyjne, że pozostaje mi niewiara w oba te zjawiska.
Chwilami nawet myślę, że pomysł palenia żon z mężami, jako idea - nie był pozbawiony sensu.
Ja także myśląc o kilku osobach z mojego życia - myślę, że próba pogodzenia się z tym, że umrą jest bezcelowa, że lepiej spłonąć żywcem, aniżeli tłumaczyć sobie nowy stan rzeczywistości.
To oczywiście cholernie naiwne Wam się wydaje, ale ja rzeczywiście pisząc te słowa płaczę.
Ja - człowiek prący do przodu, staczający codziennie batalię z marazmem, śmiejący się z życia i ludzi, a przede wszystkim z siebie - nie potrafię i nie chcę znosić zmian tak radykalnych, jak śmierć mi najbliższych.
I niech sobie ksiądz X z księdzem U odprawiają w kaplicy cmentarnej msze żałobne, jak na taśmie w hipermarkecie, niech mówią o zbawieniu wiecznym  -  sami nie wierzą w to, co mówią.
Może i coś po drugiej stronie lustra jest, ale oni z pewnością kłamią, albo po prostu nie interesuje ich to, co mówią? A może też nie pojmują tego?
To wszystko jest strasznie trudne, dlatego zawsze staram się znieczulić, żeby nie popaść w rozpacz ostateczną.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...