Przejdź do głównej zawartości

Topory i lustra.

Jestem na dachu. Jest ciepło i przytulnie. Widzę niebo. Widzę wiele jego najpiękniejszych osłon, które dane było mi zobaczyć w życiu. Nawet wtedy, gdy umierałam ze strachu. Głupiego, nieuzasadnionego strachu. Nieba przemieniają się nade mną, jak w fotoplastikonie.
Pod każdym z tych niebios byłam kimś innym. Z dystansu czasu oceniam, że byłam szczęśliwą i zupełnie tego nieświadomą. Chciałam być szczuplejsza, bardziej kochana, inteligentniejsza, bardziej..., bardziej ... bardziej, niż jestem. Bo przecież trochę jestem.
Nadal nie jestem bardzo, chociaż chciałabym.
Łasi się do mnie jakieś stworzenie. Ono mnie bardzo, jak widać z zachowania. Ale czy to bardzo z jego strony nie jest tym, czym jest tylko dlatego, że nie ma skali porównawczej?
Zawsze będzie ktoś bardziej i ktoś mniej. Tylko czasem zyskujemy w oczach innych... i chyba nigdy sprawiedliwie.
Trzeba się z tym pogodzić. Ludzie to lustra, w których różne kontury się przeglądały - bardziej lub mniej nasycone różnymi barwami.
Najmniej przychylne są codzienne lustra. One zawsze mają roszczenia, chcą więcej - nie zawsze słusznie i sprawiedliwie. I to w nich się przeglądam jak Królowa z bajki o Królewnie Śnieżce - chcąc usłyszeć, że jestem bardziej, skromnie czekając nawet na najbardziej, chociaż to niemożliwe.

Dach. Czemu akurat dach?
Może, żeby być fizycznie bliżej tego, co duchowo jest cięższe do uzyskania?

Chcę rozbić te wszystkie ponure lustra, do których piłam rozpaczliwie. Przy których wlewałam w siebie lejkiem wszystkie cudowne substancje i inkarnacje świata, żeby chociaż wzbudzić ich litość.

Nie było litości - była pogarda - takie prawo luster.

Schodzę po schodach do piwnicy po swój topór wojenny, który dostałam w wianie ale nie wiedziałam do czego służy. Długo mu się zawsze przyglądałam w składziku i zastanawiałam - po co mi taki kawał złomu - do dzisiejszego podniebnego fotoplastikonu.
Idę po niego  całkiem spokojnie, nie będąc ani trochę, ani bardziej, ani mniej. Po prostu spokojnie będąc sobą, ze smutną refleksją że dopiero teraz, że aż toporem.
Orząc za sobą drogę toporem - idę do luster. Podchodzę do każdego z nich i siekę niemiłosiernie, jak Kmicic w "Potopie". Wraz z każdą pękniętą taflą mój oddech jest coraz głębszy. Po ciele rozchodzi się ciepło ulgi...
Po skończonej jatce - siadam na krawężniku patrząc na topór, który wbiłam w spróchniały pieniek. Osuwam się na mech i zasypiam.
Kolejny dzień przynosi szare niebo. Pada deszcz. To dobrze. Bez deszczu i kałuż - nie miałabym się w czym przeglądać.
W suche dni zastanawiam się - jaka jestem. W deszczowe - przeglądam bezkrytycznie.

Pękły lustra pod toporem. Bez luster jestem nieswoja. Ale szybko to się zmieni - poznam nowe.

Nie da się ciągle chodzić z toporem na lustra - wiem o tym.
I nadal nie wiem, jak żyć.
Może mój składzik z narzędziami do zadań specjalnych coś mi kiedyś podpowie?
Póki co jestem tylko krok dalej - wiem, że drugiej strony nie da się zdobyć toporem.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...

Pociąg do spokoju

Obcość i wyobcowanie. Ulotność, przemijalność, bylejakość, nicość. Łzy same płyną po policzkach. Ręce opadają bezwładnie na kolana, a włosy zmierzwione są i wyblakłe. Takie uczucie ci towarzyszy, jak wtedy, kiedy byłeś małym chłopcem i wracałeś do domu z długiej podróży. Wszystko było niby znane i wiedziałeś gdzie co leży, ale jakieś takie obce, niepokojące i ty jakiś nieswój. Im jesteśmy starsi, tym chwilami jesteśmy coraz bardziej dziećmi. Czujemy to bezpieczeństwo, jakie dawało ciepło słońca i uśmiech najbliższych a zaraz potem poczucie przemijalności tej chwili, że to wszystko już nie wróci. Że możemy mieć inne szczęście, inną bliskość, ale każda przeminie i każda będzie coraz mniej intensywna w porównaniu do poprzedniej. Chwilami osuwasz się w dół, jakbyś zapadał w dziwny, smutny świat, gdzie jesteś nieswój i czujesz wszechobecną śmierć i przemijalność. I to poczucie abstrakcyjności życia: głupoty gonitwy i przeraźliwości ambicji. Pocierasz zimne dłonie o rozpalone łzami pol...