Przejdź do głównej zawartości

Z kroniki naszego chóru...

Od kilku dni męczył mnie przeraźliwy spleen. Poczucie, że jest lepiej, niż rok temu, ale to mnie nie cieszy. Irytowało mnie to tak, jakby moje nogi ugrzęzły w schnącej betonowej wylewce - uniemożliwiając jakikolwiek manewr. Właśnie! Widok Powstania Warszawskiego we własnej kuchni, przy porannej kawie bardzo osłabia. Słowem: spleen i głębokie poczucie indolencji wszystkiego i wszystkich. No i do tego ten wyjazd do Warszawy... byłam - lekko mówiąc - sceptycznie nastawiona do eskapady poza Łódź, pozostawienia kota... miałam chęć kupić sobie karton wina i wlewać je w siebie pod różnym kątem nachylenia w zależności od ułożenia mego przełyku na kanapie.
Nieubłaganie nadeszła jednak sobota.
Kręcąc nosem zebrałam się w sobie, aby się na biegu wyprawić w tę podróż.
Wraz z wiatrem wiejącym w kabriolecie, którym udaliśmy się - irytacja i zwątpienie w sens eskapady - ulotniły się.
Nadeszły chwile pracy zespołowej, która poszła nam nie najgorzej. Chwile napięcia i emocji. Udało się nam nawet pobyć razem i skupić w jednym z malutkich hotelowych pokoików, aby po zażyciu pewnych mikstur  ( Roman nie miał sobie równych w wyczarowywaniu tychże)- rozpuścić się w czasoprzestrzeni i pobyć sobie całkiem miło razem, jak dobrzy znajomi, jak artystyczna rodzina - nie zaś jak grono zapracowanych ludzi, którzy wykrawają sobie w kalendarzu parę chwil na pośpiewanie, a następnie  wymykają się jeszcze przed zgaśnięciem światła na sali prób.
Uczułam wreszcie pewną harmonię, którą wytwarzamy zapewne swymi strunami głosowymi, ale nie udaje nam się dojść do niej w wymiarze bycia razem.
Tą razą się udało.
I spleen uleciał... On zawsze ulatuje wtedy, gdy ludzie są jak lustro, w którym się odbijasz i widzisz, że nie jest źle a nawet dobrze, którzy cenią sobie twoje towarzystwo. To bardzo miłe i budujące.
Dziękuję Wam za ten wyjazd. Mam nadzieję, że posiedzimy sobie jeszcze kiedyś o poranku przy śniadanku na wypadzie  - nieważne gdzie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...