"Palenie szkodzi zdrowiu", " Zakaz wjazdu", "Stop".
Te komunikaty przywitały mnie z rana. I witają codziennie. Zadziwiające, że od lat to robią, a ja nie zauważałem tego. Jeździłem sobie spokojnie słuchając "Błękitnej rapsodii" i paląc porannego papierosa. W większości przypadków po prostu nie stosowałem się do tych znaków i słów wyzierających na mnie z groźbą. Ignorowałem je w poczuciu, że są czczą paplaniną z gatunku mojej matki, która zawsze wszystko wiedziała lepiej. Jej słowa babrały się wtedy i ciągnęły, jak poranna owsianka. I były równie mdłe. Stapiały się z pastelową, mdłą tapetą w stołowym. Jako dziecko przejmowałem się tą kawalkadą słów, która przebiegała przez wloty moich uszu. Jako nastolatek ignorowałem je konsekwentnie. Czasem w przypływie fantazji robiłem jej na przekór, z czystej złośliwości i chęci zaburzenia równych marszowych taktów jej pobożnych życzeń. Wtedy milczała przez chwilę, jakby z oburzenia że ktoś spróbował jej się nie podporządkować. I to ten kochany synuś, o którym mówiła koleżankom na spotkaniach przy koniaku i brydżu w sobotnie wieczory.
W normalnym toku dnia byłem oczywiście śmierdzielem, który nie zda matury, bałaganiarzem którego wychowała ulica i popkultura.
Zadziwiał mnie zawsze fakt, że ojciec zupełnie był poza polem zainteresowań matki w tej kwestii. Zupełnie inaczej, niż w standardowych domach, gdzie jak "baba" gderała - to i na dzieci, i na męża. Mieszkaliśmy razem. Owszem. Miał jednak swoje przywileje, które nijak się miały do miru, który tak skutecznie snuła w swych ariach w rytmie marsza. Ojciec był od zawsze z zawodu intelektualistą. Pisał, wykładał, wracał często podchmielony z przekrzywionym krawatem. Nosił jednak dumny tytuł profesora, który matce chyba imponował. Był też przy tym mężczyzną, za którym w towarzystwie dobrej wody kolońskiej szły szarm i dobre maniery. Kiedy raz na jakiś czas ojciec przypominał sobie, że matka jest kobietą grał przy niej urocze scenki puszczając milongi, pojąc ją chilijskim winem i namiętnie całując. Matka zawsze śmiała się przy tym perliście tańcząc po świeżo przez siebie wypastowanym parkiecie w szpilkach i czarnej sukni wieczorowej z nieprzyzwoicie zmysłowymi wycięciami na plechach, dekolcie i udzie.
Zawsze była piękna, pięknie pachniała i była profesorową pełną gębą. Miała migdałowe paznokcie pomalowane perłową emalią dla kobiet, piękne rzęsy i cudownie układające się kręcone włosy unoszące nad ramionami. Lubiła bawić się konwencjami w życiu. To dlatego od rana przy owsiance brzmiała walcem, a wieczorem tangiem. Gdy już stałem się mężczyzną zacząłem się zastanawiać, czy aby nie gra cały czas przed nami. Z taką precyzją zmieniała konwencje. Inna była na rynku, gdy rozmawiała z chłopkami, używając zwrotów typu: "a po czemu ta fasolka", inaczej gdy chodziła do kościoła i stawała się rozmodloną niewiastą z nostalgicznym i załzawionym wzrokiem bijąc się w piersi, inaczej gdy spotykała się z koleżankami, inaczej ze mną, z ojcem...
Czy zawsze była sobą? Czy aż tak odczuwała te wszystkie sytuacje, czy może drwiła sobie z nas i tego porządku? Chyba jednak drwiła, bo umarła z miną pokornej chrześcijanki, uprzednio ubrawszy się w najszykowniejszą garsonkę, perły i złożywszy dłonie tak, jak czyni się to nieboszczykom.
Umarła i obaj z ojcem poczuliśmy, że przeszliśmy dotkliwą amputację.
Wróciłem do tej myśli mijając zakazy, jakby pierwszy raz od stu lat. Uśmiechnąłem się do mojej matki w myślach i z pokorną minką przeprosiłem panią policjantkę, odgrywając przed nią mężczyznę przygniecionego ogromem jej władzy i komplementując bez ustanku. Udało się. Rozbawiłem ją.
Zrozumiałem naukę, która trwała niemal czterdzieści lat bez ustanku.
Matki żonglerka konwencją odurzyła mnie jako odkrycie. Nie czuję się oszukany. Czuję, ze byłem świadkiem spektaklu, który był najpiękniejszy i tak naprawdę wszystkim nam sprawiał diabelską przyjemność.
Te komunikaty przywitały mnie z rana. I witają codziennie. Zadziwiające, że od lat to robią, a ja nie zauważałem tego. Jeździłem sobie spokojnie słuchając "Błękitnej rapsodii" i paląc porannego papierosa. W większości przypadków po prostu nie stosowałem się do tych znaków i słów wyzierających na mnie z groźbą. Ignorowałem je w poczuciu, że są czczą paplaniną z gatunku mojej matki, która zawsze wszystko wiedziała lepiej. Jej słowa babrały się wtedy i ciągnęły, jak poranna owsianka. I były równie mdłe. Stapiały się z pastelową, mdłą tapetą w stołowym. Jako dziecko przejmowałem się tą kawalkadą słów, która przebiegała przez wloty moich uszu. Jako nastolatek ignorowałem je konsekwentnie. Czasem w przypływie fantazji robiłem jej na przekór, z czystej złośliwości i chęci zaburzenia równych marszowych taktów jej pobożnych życzeń. Wtedy milczała przez chwilę, jakby z oburzenia że ktoś spróbował jej się nie podporządkować. I to ten kochany synuś, o którym mówiła koleżankom na spotkaniach przy koniaku i brydżu w sobotnie wieczory.
W normalnym toku dnia byłem oczywiście śmierdzielem, który nie zda matury, bałaganiarzem którego wychowała ulica i popkultura.
Zadziwiał mnie zawsze fakt, że ojciec zupełnie był poza polem zainteresowań matki w tej kwestii. Zupełnie inaczej, niż w standardowych domach, gdzie jak "baba" gderała - to i na dzieci, i na męża. Mieszkaliśmy razem. Owszem. Miał jednak swoje przywileje, które nijak się miały do miru, który tak skutecznie snuła w swych ariach w rytmie marsza. Ojciec był od zawsze z zawodu intelektualistą. Pisał, wykładał, wracał często podchmielony z przekrzywionym krawatem. Nosił jednak dumny tytuł profesora, który matce chyba imponował. Był też przy tym mężczyzną, za którym w towarzystwie dobrej wody kolońskiej szły szarm i dobre maniery. Kiedy raz na jakiś czas ojciec przypominał sobie, że matka jest kobietą grał przy niej urocze scenki puszczając milongi, pojąc ją chilijskim winem i namiętnie całując. Matka zawsze śmiała się przy tym perliście tańcząc po świeżo przez siebie wypastowanym parkiecie w szpilkach i czarnej sukni wieczorowej z nieprzyzwoicie zmysłowymi wycięciami na plechach, dekolcie i udzie.
Zawsze była piękna, pięknie pachniała i była profesorową pełną gębą. Miała migdałowe paznokcie pomalowane perłową emalią dla kobiet, piękne rzęsy i cudownie układające się kręcone włosy unoszące nad ramionami. Lubiła bawić się konwencjami w życiu. To dlatego od rana przy owsiance brzmiała walcem, a wieczorem tangiem. Gdy już stałem się mężczyzną zacząłem się zastanawiać, czy aby nie gra cały czas przed nami. Z taką precyzją zmieniała konwencje. Inna była na rynku, gdy rozmawiała z chłopkami, używając zwrotów typu: "a po czemu ta fasolka", inaczej gdy chodziła do kościoła i stawała się rozmodloną niewiastą z nostalgicznym i załzawionym wzrokiem bijąc się w piersi, inaczej gdy spotykała się z koleżankami, inaczej ze mną, z ojcem...
Czy zawsze była sobą? Czy aż tak odczuwała te wszystkie sytuacje, czy może drwiła sobie z nas i tego porządku? Chyba jednak drwiła, bo umarła z miną pokornej chrześcijanki, uprzednio ubrawszy się w najszykowniejszą garsonkę, perły i złożywszy dłonie tak, jak czyni się to nieboszczykom.
Umarła i obaj z ojcem poczuliśmy, że przeszliśmy dotkliwą amputację.
Wróciłem do tej myśli mijając zakazy, jakby pierwszy raz od stu lat. Uśmiechnąłem się do mojej matki w myślach i z pokorną minką przeprosiłem panią policjantkę, odgrywając przed nią mężczyznę przygniecionego ogromem jej władzy i komplementując bez ustanku. Udało się. Rozbawiłem ją.
Zrozumiałem naukę, która trwała niemal czterdzieści lat bez ustanku.
Matki żonglerka konwencją odurzyła mnie jako odkrycie. Nie czuję się oszukany. Czuję, ze byłem świadkiem spektaklu, który był najpiękniejszy i tak naprawdę wszystkim nam sprawiał diabelską przyjemność.
Komentarze
Prześlij komentarz