Zapieczone w senność oczy, słońce przekracza granicę życiodajności i przechodzi w fazę dręczenia spiekotą, która czyni z nas śnięte ryby, bądź herosów starających się ignorować bieżące warunki atmosferyczne.
Usiłuję płynnie łączyć heroizm z sennością, ponieważ obie te postawy są mi bardzo bliskie
- permanentnie zastanawiam się nad czymś i przy tym zamyślam tak dotkliwie, że ocieram się z pełnym erotyzmu spojrzeniem o Morfeusza, który coraz czulej chce mnie obejmować.
Podczas wężowiska różnych rozważań, które falami skradają się do mych stóp i uciekają - jedna zaczepiła się o mój duży palec u prawej stopy i przylgnęła smutno, niczym bezpańska meduza.
Zastanawiam się nad lekiem na samotność.
Byłam kiedyś lekiem na dziwną, narwaną samotność. Samotność lwa w klatce, który siedzi tam jedynie dlatego, że jest znużony wolnością i wyzwaniami chimerycznej sawanny. Cały aż ryczał samotnością, jego grzywa srożyła się na samo wspomnienie wszelkich nielojalności, które tym samym skazały go na samotność z rozsądku i czystej awersji do autoagresji.
Dałam się wkleić w ten schemat nie bez odruchów sceptycyzmu. Ostatecznie przyjęłam to wyzwanie z braku innych, równie egzotycznych.
Byłam więc klasyczną zabijaczką cudzej, a z czasem również swojej samotności w sposób cichy, bezwolny (i jeszcze w innych cechach) równie niepodobny do mnie. Dałam się wkleić zupełnie płytko i zupełnie płasko, bez heroizmu,i wiosennego usposobienia sanitariuszki.
Dziwne przejścia miała ta znajomość. Z zupełnie neutralnej, przechodzącej na zwiadowczą, po zapowiadającą wyzwolony erotyzm jak z "9 i 1/2 tygodnia", po zblazowane człapanie w rozdeptanych kapciach z gazetą w telefonie.
Obserwowałam z lekkiego dystansu nasze agonalne zmiany masek. Zupełnie tak, jakby właściwa ja, ta duchowa, myślicielska siedziała na żyrandolu, a ta fizyczna usiłowała zagrać lepiej tę moszczącą się pod sufitem. Nie była to gra godna wirtuoza, ale drewnianej aktoreczki z podrzędnego prowincjonalnego teatru - zupełnie bez polotu i ekspresji.
Niczym niezrażona - grałam jednak dalej z czystej ciekawości do czego to może doprowadzić, przez chwilę nawet odsunęłam od siebie wizję nadchodzącej zawsze klęski. Udało mi się nawet uwierzyć, że tego typu przylgnięcie do drugiej istoty jest czymś piękniejszym od szalonej i bezrozumnej miłości.
Że to przylgnięcie na "zimno" jest bardziej rozumne i mniej destrukcyjne. I tak też było. I rozmyło się z dnia na dzień z braku potrzeby, czy też z jej nadmiaru.
Było piękne i nudne, ale nie pozostawiło niesmaku i goryczy. Raczej lekkie rozczarowanie z powodu swojej przewidywalności.
Dziś znów sama zapełniam swoją własną, autorską samotność. Błogosławię ją jak wszystkie inne, które poznałam i których zaznałam.
Cieszmy się zatem samotną niedzielą, bo nie wiadomo kiedy znów przyjdzie nam przylgnąć rozkosznie do ciała obcego, które nam wszystko znów zakłóci i nie wiadomo dokąd zaprowadzi.
Bezpańska meduza myśli została wrzucona ponownie do morza, idę.
Usiłuję płynnie łączyć heroizm z sennością, ponieważ obie te postawy są mi bardzo bliskie
- permanentnie zastanawiam się nad czymś i przy tym zamyślam tak dotkliwie, że ocieram się z pełnym erotyzmu spojrzeniem o Morfeusza, który coraz czulej chce mnie obejmować.
Podczas wężowiska różnych rozważań, które falami skradają się do mych stóp i uciekają - jedna zaczepiła się o mój duży palec u prawej stopy i przylgnęła smutno, niczym bezpańska meduza.
Zastanawiam się nad lekiem na samotność.
Byłam kiedyś lekiem na dziwną, narwaną samotność. Samotność lwa w klatce, który siedzi tam jedynie dlatego, że jest znużony wolnością i wyzwaniami chimerycznej sawanny. Cały aż ryczał samotnością, jego grzywa srożyła się na samo wspomnienie wszelkich nielojalności, które tym samym skazały go na samotność z rozsądku i czystej awersji do autoagresji.
Dałam się wkleić w ten schemat nie bez odruchów sceptycyzmu. Ostatecznie przyjęłam to wyzwanie z braku innych, równie egzotycznych.
Byłam więc klasyczną zabijaczką cudzej, a z czasem również swojej samotności w sposób cichy, bezwolny (i jeszcze w innych cechach) równie niepodobny do mnie. Dałam się wkleić zupełnie płytko i zupełnie płasko, bez heroizmu,i wiosennego usposobienia sanitariuszki.
Dziwne przejścia miała ta znajomość. Z zupełnie neutralnej, przechodzącej na zwiadowczą, po zapowiadającą wyzwolony erotyzm jak z "9 i 1/2 tygodnia", po zblazowane człapanie w rozdeptanych kapciach z gazetą w telefonie.
Obserwowałam z lekkiego dystansu nasze agonalne zmiany masek. Zupełnie tak, jakby właściwa ja, ta duchowa, myślicielska siedziała na żyrandolu, a ta fizyczna usiłowała zagrać lepiej tę moszczącą się pod sufitem. Nie była to gra godna wirtuoza, ale drewnianej aktoreczki z podrzędnego prowincjonalnego teatru - zupełnie bez polotu i ekspresji.
Niczym niezrażona - grałam jednak dalej z czystej ciekawości do czego to może doprowadzić, przez chwilę nawet odsunęłam od siebie wizję nadchodzącej zawsze klęski. Udało mi się nawet uwierzyć, że tego typu przylgnięcie do drugiej istoty jest czymś piękniejszym od szalonej i bezrozumnej miłości.
Że to przylgnięcie na "zimno" jest bardziej rozumne i mniej destrukcyjne. I tak też było. I rozmyło się z dnia na dzień z braku potrzeby, czy też z jej nadmiaru.
Było piękne i nudne, ale nie pozostawiło niesmaku i goryczy. Raczej lekkie rozczarowanie z powodu swojej przewidywalności.
Dziś znów sama zapełniam swoją własną, autorską samotność. Błogosławię ją jak wszystkie inne, które poznałam i których zaznałam.
Cieszmy się zatem samotną niedzielą, bo nie wiadomo kiedy znów przyjdzie nam przylgnąć rozkosznie do ciała obcego, które nam wszystko znów zakłóci i nie wiadomo dokąd zaprowadzi.
Bezpańska meduza myśli została wrzucona ponownie do morza, idę.
Komentarze
Prześlij komentarz