Przejdź do głównej zawartości

Ból przepoczwarzenia.

Szary, łódzki spleen. Beznamiętny, nostalgiczny. 
Jest sobie człowiek. Młody, pełen pięknych frazesów. Wokół niego baloniki z idei i cnót wszelakich, a może z młodzieńczej naiwności.
Każdy upadek odcina kolejny balonik.
I tak oto któregoś dnia Twoja dusza nie ma wspomagaczy lotu. Opada na trotuar z nostalgicznym majestatem jesiennego liścia. Babrasz się w tym trotuarowym brudzie, zdzierasz opuszki palców do krwi z rozpaczy. Potem siadasz, potem patrzysz z tęsknotą za balonikami, które tak miło towarzyszyły ci onegdaj. Wstajesz tak, jakbyś robił to pierwszy raz. Po pewnym czasie czujesz się pewniej - unosisz nogę, potem drugą. Następnie chcesz je unieść naraz.
Podskok...
... upadek.
Patrzysz smętnie w niebo w tęsknocie za swoimi ikaryjskimi lotami. 
Bruk szepcze do Ciebie o pieniądzach, o tym, że "trzeba", że "należy".
Tulisz się do niego ignorując te słowa. 
Uleciały namiętności, pragnienia, błysk w oku, drżenie rąk, strach, ulga i te inne, które były wodą na twój młyn.
Leżysz, jako nagi embrion wypluty przez młodość.
OTO TWÓJ CHRZEST.
Zostałeś człowiekiem dojrzałym. 
Patrzysz na ten piękny, monumentalny świat, zamyślasz się i krzyczysz gombrowiczowską prawdę: "jak zachwyca, że nie zachwyca?".
-Zamiast baloników i waty cukrowej masz tu flaszkę, napij się a jutro czyń, jako należy człowiekowi dojrzałemu- prawi bruk.
-Ale chwila! Ale CO? Ale PO CO? - pytasz.
I tak oto stajesz się bękartem tego monumentalnego świata, w którym każdemu o coś chodzi. Czasem dobrze. Bo ktoś przecież stworzył dla ciebie ten oto piękny bruk, na którym ty możesz bezpiecznie podywagować na tematy niebezpiecznie tragiczne.
Nie widzisz żadnej nadziei. Chcesz zapłakać. Nie możesz. Nie masz łez. Poprzez tę beznamiętność kulisz się w sobie, póki nie zmienisz w kamień, kopnięty przez jakiś wypielęgnowany but pracownika biura, który jednak wstał, poszedł po utracie swych baloników i uciekł w wiarę o potędze świata z czystej, zwierzęcej chęci życia, przetrwania.
I ty tak może i chciałbyś, ale nie możesz nawet zapłakać, nawet krzyknąć.
Twoje kolejne upadki zahartowały cię zbyt mocno. Miast skóry posiadasz kamienny pancerz.
Może jeszcze wstaniesz.
Póki co - leżysz. 
Pewnie niezbyt długo, bo przecież nie umarłeś. Kiedyś jakiś trybik zazębi się z innym, maszyneria ruszy w tobie. Może beznamiętnie, ale ruszy.
Tulę cię w dłoni kamyczku, chucham na ciebie, głaszczę i tak bardzo mi smutno.
Przecież nie tak miało być. Miałeś być pięknym człowiekiem, taki byłeś uśmiechnięty. Tak zawsze ciągnąłeś mnie z samego dna rozpaczy nastoletnich. Przeszliśmy tyle.

Nie bój się przepoczwarzenia. 
Nie bój się strachu.
Płacz codziennie na dobranoc.
Umrzyj kolejny raz głupio z miłości.
Pragnij, oszalej ale nie stygnij jeszcze.








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ośliniona tęsknota.

Tak właściwie, to teraz, chwilę przed trzecią nad ranem - poczułam, że tęsknię. Spotęgował to fakt, że byłam dziś w wielu miejscach. I kilka razy z kimś na pozór zwykłym, i jakimś takim mało przebojowym. Miał jednak jedną cudowną zaletę - nie udawał kogoś, kim nie jest i nie był. Kłamał. Owszem. Okłamywał nawet samego siebie, ale jakoś przedziwnie został człowiekiem. I właśnie o tej trzeciej w nocy zatęskniłam chociażby za jego kłamstwem. Za czymkolwiek. "Urocze niewolnictwo" - powiecie. Być może. A może na moim brzegu, oprócz śmieci wylądował kawałek czegoś wyjątkowego? Fala mi to stara się wyrwać, a ja wchodzę w to morze. Nigdy nic nie udało mi się wyłowić, ale też nigdy nie utonęłam. Tym razem też tak się nie zdarzy. W zasadzie, to nic się nie zdarzy. Ot, człowiek znalazł coś wyjątkowego i chce to pozyskać na własność. I pozostaje tęsknota. Piękna i wzniosła. W sam raz na oślinione i zapłakane piosenki, śpiewane przez podlotki. Potem już nikt nie chce się do

Tęskniąca za dzikami.

Minęły mi dni. Było ich kilka. Nie pamiętam niestety jak. Względnie kojarzę podnoszenie i kładzenie głowy na poduszkę. Reszta pozostaje strzępkiem, refleksem. Moje nogi w twoim garbusie, czerwona szminka z moich ust roztarta na twoim ciele, moje czerwone zęby, twoje czerwone zęby. Jakiś las. Dużo lasu. Wiele z jesieni miał ten las. Twoja ciepła, miękka dłoń uchwyciła moją. Onieśmieliła ją, w skutek czego zesztywniała z konsternacji. Potem zaczęła niepewnie ruszać palcami, jakby chciała się otrząsnąć z zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła się nieco na twojej, aby pokazać, że nie jest bierna. Szły nasze dłonie w uścisku. My natomiast zupełnie osobno, w napięciu żeby niczego nie zepsuć. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy. Ta cisza aż wyła rozpaczą dwojga, którzy tak pragną że aż nie mogą. Potem jakaś knajpka w lesie. Wódka i kiełbasa, kiełbasa z wódką, zapomniany chleb z musztardą - do tego też wódka. Potem znów las. Pośrodku niego horda dzików. Biegną w naszą stronę. Chcemy na drzewo, ale mi s

Anabelle

Cisza. W oddali słychać jadący tramwaj. Jest noc.  Anabella siedzi w swoim pięknym, nowym fotelu marki IKEA. Słucha Milesa Davisa i zanurza się w swoim zakochaniu, które przeżywa. Spotkała chłopca, jak guma balonowa: o intrygującym smaku ust i wybuchowej osobowości. Nie jest nadzwyczajny, ale JEST. W końcu każda dziewczyna marzy, żeby mieć chłopca. To takie ważne, konstytuujące ją. Nikt przecież nie zapyta jej jaką książkę przeczytała, ani co sądzi o podatku katastralnym, bo to strasznie nudne. Chłopiec ma na imię Andrzej. Jest wysoki, smukły, ma piękne oczy i ciepłe dłonie, które chwytają ją wpół. Ubiera się standardowo i uczesany też jest na Justina Biebera. Ma pieprzyk na skroni... A może nie! Może niech będzie krępym brunetem, który na ramieniu wytatuował sobie jej imię... Albo niech będzie jakimś jeszcze nieznanym muzykiem z kapeli podwórkowej... Anabella nie wie w zasadzie czy się zakochała, no ale przecież w kimś musi.  Wybiera ostatecznie Billa Muraya. Ma takie pię