Przejdź do głównej zawartości

Sumienna wizyta.

Dziś w nocy przyszło do mnie moje Sumienie.
Spałam, jak zwykle kamiennym snem, a ona weszła całkiem normalnie i bezpardonowo drzwiami. Odsunęła sobie krzesło przysunięte do kuchennego stołu, zapaliła lampkę, odpaliła papierosa i nuciła nieznośnie jakiś strasznie uwierający, i smutny muzyczny motyw. Ubrana była w czerń, była ode mnie większa, potężniejsza. Przyczłapałam do niej w wydeptanych skarpetach i przypoduszkowym nieuczesaniu. Niespecjalnie się jej bałam. Nie byłam również ciekawa, co ma mi do powiedzenia. Patrzyła się jednak na mnie w sposób wyzywający nucąc wciąż. Chyba była trochę podpita. Milczałyśmy tak dobry kwadrans (nie licząc oczywiście tego nucenia, które nie wiem co miało oznaczać, może nonszalancję?), następnie poczęstowała mnie papierosem. Wzięłam go, chociaż nie do końca miałam na to ochotę. Podpaliła mi grzecznie stylową zapalniczką typu Zippo. Sama również zapaliła kolejnego.
- Wiesz... znudzona jestem - zaczęła z wolna wydmuchując dym. Wtedy już utwierdziłam się w przekonaniu, że jest podpita.
- Tak? - wydobyłam z siebie nieco zachrypniętym głosem, podtrzymując tę dziwną konwersację o trzeciej w nocy, jak się okazało.
- Tak, owszem. Jestem znudzona. Sama nie wiem co mam ze sobą zrobić. Jakoś taka się nie czuję potrzebna.
- Ty? Niepotrzebna? Przecież towarzyszysz mi codziennie śląc wiadomości, dmuchając zimnym oddechem w kark... myślałam, że czujesz się spełniona, że dobrze ci ze mną - mówiłam swoim lekko flegmatycznym tonem, chcąc sprowokować ją, żeby powiedziała o co konkretnie jej chodzi, bo wreszcie chciałam wstać rano i zrobić coś ważnego dla siebie.
Od kilku bowiem tygodni jestem w zamknięciu, jak sardynka w puszce, którą względnie wypatroszono i zalano jakimś olejem, żeby się do ostatka nie rozklapiła w swoim rybim smrodzie.
Zapowiadało się jednak na dłuższą rozgaworę, bowiem wyciągnęła zza pazuchy solidną manierkę.
-No tak, tak. Ale wiesz. JA ci o wszystko mówię, że powinnaś to, że coś masz zrobić inaczej, a ty pozostajesz zupełnie bierna, tak jakbyś przestała już czegokolwiek chcieć. Nie jestem cię w stanie dotknąć do żywego, zawstydzić. Ty wszystko to wiesz, ponadto przez tę swoją bierność właśnie jesteś dla mnie zupełnie nudnym egzemplarzem. Gdybyś chociaż robiła cokolwiek z wyrachowania, z zazdrości... ale ty jedyne co robisz, to nie robisz nic. Siedzisz ciągle, mędrkujesz, siedzisz nad swoim życiem, jak wytrawny szachista koło siedemdziesiątki i zastanawiasz nad kolejnymi ruchami, po czym rozpracowując już całą grę w swojej głowie nie robisz żadnego ruchu, ba! Nawet nie znajdujesz rzeczywistego przeciwnika! A potem kurwa po prostu idziesz spać, licząc na to, że przeciwnik sam przyjdzie. A ja wtedy mam ochotę ci rozpierdolić tę szachownicę na twoim głupim, rybim łbie, żebyś chociaż padła z powodu cudzej pasji. Ale nie! Doprowadziłaś mnie do takiego rozedrgania, że jedyne co chce mi się faktycznie zrobić, to napić. Napić, zatańczyć i przespać z kimś przypadkowym- po takim dictum nie wiedziałam co powiedzieć. Bezgłośnie poprosiłam więc o kolejnego papierosa, którego wydała mi nieco machinalnie. Była tak wściekła, że gdyby się zastanowiła, to rozpaliłaby tę całą paczkę i odgasiła mi na głowie. Szczęśliwie jednak tym razem mi się upiekło.
- I co? Jakie ty masz w ogóle plany na przyszłość? Chcesz leżeć w tym starym oleju, jak pierdolona mumia egipska? Masz tu pij! - wyciągnęła bez pardonu literatkę i do połowy napełniła mi ją alkoholem. Spojrzałam nieco przerażona. Woń bowiem wskazywała na bimber i to taki mało apetyczny. Widząc moją minę, wlała mi niemal na siłę zawartość do gardzieli używając przy tym jakiś dziwacznych sztuczek rodem z NKWD. W mig poczułam się całkiem ogłuszona. Nie wiem jak się to stało, ale miałam wrażenie, że schodzę do piekła. Najpierw zostałam przyobleczona w jakąś szatę, w której byłam półnaga, potem umalowała mnie tak, że dziewczyny z Pigalaka mogłyby mi pozazdrościć. Wyciągnęła mnie z domu i wsadziła do limuzyny pełnej roznegliżowanych mężczyzn. Świat wirował mi. Ogrom szaleństwa spowodował, że mój sardynkowy olej zawrzał. Przemieniłam się w zepsutą sardynko-syrenkę, którą morze bimbru wyrzuciło na dziwny brzeg. Nie byłam szczęśliwa. Nie miałam nic innego do roboty, a ona patrzyła na mnie z nienawiścią. W końcu sama chwytałam za kolejne szkła z alkoholem, rzucałam się w ten męski orkan.
Obudziłam się bardzo wymięta a ona śmiała mi się w twarz. Odwiedzała mnie tak regularnie, dopóki sama któregoś wieczoru do niej nie zadzwoniłam i nie zaprosiłam. Wtedy roześmiała mi się w twarz i wszystko wróciło na swoje miejsce. To znów ja byłam tą "złą", a ona tą "umoralniającą" stroną.
Padłam ofiarą własnego znudzonego sumienia.
Tak, wiem. Popełniłam błąd. Trzeba było robić cokolwiek, żeby tylko miała jakiś punkt odniesienia. Znów co prawda go traci, bo po raz kolejny urządzam sobie kąpiele z oleju sardynkowego. Znów przyjdzie, ale tym razem już mnie nie zaskoczy, bo wiem że to zrobi.
Ciekawa jednak jestem co wymyśli tym razem.



Komentarze

  1. Rudolphion, znów pełnia formy. Doskonałe opowiadanie :)
    Pozdrawiam, tak trzymaj,
    Atos

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...