Przejdź do głównej zawartości

Cierp/kość

- Zdradziłam - wypowiedziałam te słowa w ciszy i ciemności, zamykając za sobą drzwi mieszkania.
Tak. Chyba to zdrada. Chociaż czym ona w zasadzie jest? Kiedy się pojawia? Czy jeśli nikomu nic nie obiecujesz, nie deklarujesz, ale wiesz że te deklaracje i obietnice są w tobie, a pomimo tego faktu budujesz inne gdzie indziej - to jest to zdradą?
Hm... wszystko można sobie wytłumaczyć, pokazać w korzystniejszym świetle, zepchnąć nawet spychaczem Wewnętrznego Wygodnictwa i przejść nad tym do porządku dziennego.
Stałam tak oparta o drzwi i rozmyślałam. W końcu przeszłam kilka kroków, usiadłam na krześle i odpaliłam papierosa. 
Wolność polega na tym, że można mnożyć tego typu zobowiązania bez ustanku, ale to wtedy co? Zdradzam prawem pierwszeństwa tego, co na początku, czy wszystkich po kolei?
No a może skoro delikwent nie wie (bo i nie jest mu do niczego ta wiedza potrzebna), to zdrada nie zaistniała. Jeśliby go to interesowało, gdybym JA go interesowała, to przecież bym nie zdradziła. 
Teraz też w sumie nie zdradziłam. Spędziłam po prostu miło czas z kimś innym i jedynie dwie osoby na całym świecie o tym wiedzą.
No ale w jakiś sposób czuję tę zdradę. Czuję tę dziwną cierpkość i osowiałość. 

Prysznic. Zmywam z siebie balast dnia. Balast przemyśleń, które nie są niczym poparte. Może to nie poczucie zdrady, tylko poczucie mnożenia kolejnych bytów w sposób bezsensowny i niepotrzebny. Ciepło strumienia wody miło koi, alkohol dodatkowo potęguje rozmydlenie. Popadłam w zadumę. Niczym migawki pojawiały się uściski, uśmiechy, światło, głos, zapach. Zrobiło mi się miło. Miłość własna uderzyła mi do głowy. Poczułam się silna. Ilość adoratorów i kochanków potrafi spotęgować wszystko, co w kobiecie demoniczne. Dylematy uleciały. Pozostała kobieca próżność. Monologowałam, śmiałam się, śpiewałam różne piosenki. Wyskoczyłam niczym bogini, owijając swe ciało w ręczniki. Kroczyłam po mieszkaniu w ciemności, pozostawiając po sobie boskie ślady swego istnienia - mokre ślady stóp. Menadyczny taniec porwał mnie w świetle księżyca. Wypłynął ze mnie ogień. Ogrzał mnie i uświęcił. 
Wolność ma swoją inną moralność. Bardziej dowolną i zależną tylko od naszej osobistej oceny sytuacji.
Trochę szkoda. Przez tę dowolność interpretacji czuję się tak, jakbym się jedynie bawiła w życie.
Mam poczucie, że wolność to próżnia w którą mogę wpakować wszystko i wszystko, co chcę wykasować a nikogo w to nie angażuję emocjonalnie. 
Od biedy zawsze z odsieczą przychodzi Pamięć, która potrafi zapomnieć.
No tak... ale mnie nie o to chodzi, żeby zdradzać bez rozgłosu. Właśnie chcę zdradzić spektakularnie. Dlatego mi to nie daje spokoju. Chcę dotknąć, ale moja ręka nie sięga tak daleko.
"Bardzo tanie to wszystko i głupie. I te dywagacje o zdradzie i o zemście. Nisko upadłam." - stwierdziłam wzdychając do poduszki. 
I wtedy naprawdę poczułam cierpkość z zażenowaniem.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...