Minęły mi dni. Było ich kilka. Nie pamiętam niestety jak. Względnie kojarzę podnoszenie i kładzenie głowy na poduszkę. Reszta pozostaje strzępkiem, refleksem.
Moje nogi w twoim garbusie, czerwona szminka z moich ust roztarta na twoim ciele, moje czerwone zęby, twoje czerwone zęby. Jakiś las. Dużo lasu. Wiele z jesieni miał ten las.
Twoja ciepła, miękka dłoń uchwyciła moją. Onieśmieliła ją, w skutek czego zesztywniała z konsternacji. Potem zaczęła niepewnie ruszać palcami, jakby chciała się otrząsnąć z zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła się nieco na twojej, aby pokazać, że nie jest bierna. Szły nasze dłonie w uścisku. My natomiast zupełnie osobno, w napięciu żeby niczego nie zepsuć. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy. Ta cisza aż wyła rozpaczą dwojga, którzy tak pragną że aż nie mogą.
Potem jakaś knajpka w lesie. Wódka i kiełbasa, kiełbasa z wódką, zapomniany chleb z musztardą - do tego też wódka.
Potem znów las. Pośrodku niego horda dzików. Biegną w naszą stronę. Chcemy na drzewo, ale mi się rajstopy podrą. Biegniemy, chowamy się. Dziki wszędzie, dużo dzików.
I wreszcie parking, i wreszcie garbus. Dzikość w nas, rajstopy się podarły. Nie! To nie była szminka! To była krew. Rozcięłam dłoń. Krew i dzikość. Dryfujący w morzu liści garbus paruje niczym parowóz, aby ostatecznie z paralotni stać się rakietą kosmiczną.
Kosmos był wszędzie. Pierwszy udany lot do nowej galaktyki. W tej galaktyce wyją wilki, wyją moim głosem. Lądowanie na Ziemi przy eskorcie policji, którą garbus wywiódł w pole przy wyłączonych światłach.
Gdy znów słyszalna była nasza cisza, wysiedliśmy żeby rozprostować kości. Okazało się, że Astronauta Międzygalaktyczny nie miał tablic rejestracyjnych. Samochód bowiem był dziadka, z poprzedniej epoki.
Ucieszyło mnie to tak bardzo, że wreszcie zdjęłam rajstopy, z których w ferworze Astronauta scyzorykiem harcerskim zrobił pończochy. Wtedy zrozumiałam, że nie dłoń miałam rozciętą, tylko udo. Przerobiłam rajstopo-pończochy na opaskę uciskową.
Ostatecznie wylądowaliśmy pod moim domem. Wysiadłam nieco stropiona. Ty wysiadłeś, załapałeś znów za rękę, pocałowałeś romantycznie (tzn. niewystarczająco namiętnie ), odprowadziłeś do drzwi, poprawiłeś mi włosy.
- No to cześć - wydusiłeś z siebie patrząc na czubek swego buta grzebiącego w ziemi.
- No cześć - odpowiedziałam patrząc w to samo miejsce, co ty.
Wydarzenia ostatnich dni - jak to mawiają w egzaltowanych powieściach - tak mną wstrząsnęły, że to przez nie nie kojarzę co się dzieje pomiędzy dniami. Zupełnie o nich zapomniałam.
Tęsknię za dzikami.
Moje nogi w twoim garbusie, czerwona szminka z moich ust roztarta na twoim ciele, moje czerwone zęby, twoje czerwone zęby. Jakiś las. Dużo lasu. Wiele z jesieni miał ten las.
Twoja ciepła, miękka dłoń uchwyciła moją. Onieśmieliła ją, w skutek czego zesztywniała z konsternacji. Potem zaczęła niepewnie ruszać palcami, jakby chciała się otrząsnąć z zaskoczenia. Ostatecznie zacisnęła się nieco na twojej, aby pokazać, że nie jest bierna. Szły nasze dłonie w uścisku. My natomiast zupełnie osobno, w napięciu żeby niczego nie zepsuć. Tkwiliśmy w zupełnej ciszy. Ta cisza aż wyła rozpaczą dwojga, którzy tak pragną że aż nie mogą.
Potem jakaś knajpka w lesie. Wódka i kiełbasa, kiełbasa z wódką, zapomniany chleb z musztardą - do tego też wódka.
Potem znów las. Pośrodku niego horda dzików. Biegną w naszą stronę. Chcemy na drzewo, ale mi się rajstopy podrą. Biegniemy, chowamy się. Dziki wszędzie, dużo dzików.
I wreszcie parking, i wreszcie garbus. Dzikość w nas, rajstopy się podarły. Nie! To nie była szminka! To była krew. Rozcięłam dłoń. Krew i dzikość. Dryfujący w morzu liści garbus paruje niczym parowóz, aby ostatecznie z paralotni stać się rakietą kosmiczną.
Kosmos był wszędzie. Pierwszy udany lot do nowej galaktyki. W tej galaktyce wyją wilki, wyją moim głosem. Lądowanie na Ziemi przy eskorcie policji, którą garbus wywiódł w pole przy wyłączonych światłach.
Gdy znów słyszalna była nasza cisza, wysiedliśmy żeby rozprostować kości. Okazało się, że Astronauta Międzygalaktyczny nie miał tablic rejestracyjnych. Samochód bowiem był dziadka, z poprzedniej epoki.
Ucieszyło mnie to tak bardzo, że wreszcie zdjęłam rajstopy, z których w ferworze Astronauta scyzorykiem harcerskim zrobił pończochy. Wtedy zrozumiałam, że nie dłoń miałam rozciętą, tylko udo. Przerobiłam rajstopo-pończochy na opaskę uciskową.
Ostatecznie wylądowaliśmy pod moim domem. Wysiadłam nieco stropiona. Ty wysiadłeś, załapałeś znów za rękę, pocałowałeś romantycznie (tzn. niewystarczająco namiętnie ), odprowadziłeś do drzwi, poprawiłeś mi włosy.
- No to cześć - wydusiłeś z siebie patrząc na czubek swego buta grzebiącego w ziemi.
- No cześć - odpowiedziałam patrząc w to samo miejsce, co ty.
Wydarzenia ostatnich dni - jak to mawiają w egzaltowanych powieściach - tak mną wstrząsnęły, że to przez nie nie kojarzę co się dzieje pomiędzy dniami. Zupełnie o nich zapomniałam.
Tęsknię za dzikami.
Komentarze
Prześlij komentarz