Przejdź do głównej zawartości

Z cyklu: "I znów podróże"

Po raz kolejny podróż...

tym razem do Wielkiego Świata.

Z murów Dworca Centralnego


Wymknęłam się z domu nad ranem. W wełnianym płaszczu i letniej sukience. Konstatując na przystanku, że wyglądam, jakbym uciekła z psychiatryka. W równie dziwnym widzie znalazłam się w pociągu, który wlókł się. Nadal było wcześnie. Przysnęłam. Tym razem nie zostałam czynnym obserwatorem żadnych dziwnych zachowań współpasażerów. Przysiadł się do mnie jedynie postpeerelowski dziadek, myjący się raz w tygodniu, w sweterku z reliktowym wzorem. Wyczuwałam spod powiek, że przygląda mi się. Odliczałam czas do końca podróży stacjami: Skierniewice, Żyrardów, Radziwiłłów Mazowiecki, Pruszków... no i JEST! WARSZAWA.
Wysiadam. Idę w stronę Al. Jana Pawła. Wsiadam w tramwaj. Idę na spotkanie równie nic nie znaczące jak wszystkie takie akcje w moim życiu. Idę niepewnie. Rzucam się na szalę losu, mówiąc sobie że jak zabłądzę... - to nie dotrę i tyle.
Moja szala zrównała się z szalą pewnej serdecznej brunetki.
Widziałam ją już w tramwaju, a potem kogoś pytała o ten sam cel, w kierunku którego ja zmierzałam. Udałyśmy się obie na przesłuchanie, po przemierzeniu progu pewnej instytucji obserwując: zwiewne dziewczęta, mężnych chłopców, praskich cwaniaczków z zapałką w ustach lub też małych powstańców niezrażających się licznymi obrażeniami.
Nasza obecność tam przebiegła szybko i sympatycznie, z mojej strony bez euforii.
Moja towarzyszka okazała się na tyle uprzejma, że po wyjściu z przesłuchania podjęła się ukazania Warszawy swoimi oczami.
Takiej Warszawy szybko bym nie zobaczyła.
Największe wrażenie zrobiła na mnie Politechnika Warszawska.
Miejsce tak piękne, czyste i ciche mimo swej monumentalności, że aż kręciło się w głowie.
Przeciekawa okazała się także Biblioteka UW. Zupełnie inaczej ujęta koncepcyjnie, niż nasze łódzkie rozwiązania.
Warszawa jest miastem idącym do przodu. Osadzonym w przeszłości, ale unoszącym się w przyszłość. Niesamowicie ożywcze uczucie, ale sądzę że na dłuższą metę chyba zgubne. Bo teraźniejszość jakoś mi umknęła.
Wkrótce miało nastąpić rozstanie z interesującą Ewą, która z początku jedynie sympatyczna i zwariowana - okazała się pewnym odbiciem mnie samej...
Kupiłam bilet.
Rozstałyśmy się.
Pozostały mi jeszcze ponad dwie godziny w tym mieście.
Pokręciłam się po podziemiach Centralnego, wykonałam parę telefonów, by na koniec przemóc moje wrodzone liczenie się z każdym groszem i wypić jedną z najdroższych kaw w moim życiu.
Specjalnie usiadłam twarzą do okna, aby popatrzeć na to ludzkie akwarium przepływające w sposób jednostajny i dość przewidywalny.
Wyszłam jeszcze raz na zewnątrz, by spojrzeć na miasto.
Poczułam straszną gorycz.
Doszło do mnie, że coś chyba mija.
Że czas wziąć rozwód z pewną częścią mojego życia.
Spojrzałam w górę, na monumenty naszych czasów.
Co będzie dalej?
Pozostaje szara rzeczywistość i motto z Dworca Centralnego.

Komentarze

  1. Baardzo dobrze ... dostatecznie ... :) /żartuję,Dominika,pieknie to opisałaś;tym nardziej,że ja również kocham Warszawę (zaraz od kogoś pewnie dostanę po ryju ... ) Pracowałem tam kiedyś,jeszcze,jak to piszesz,"za komuny", w IMGW,właśnie na,a raczej w Biblitece UW oraz Instytutu Geologi .... piękne wspomnienia ... :)
    Pozdrawiam i oczekuję następnych tekstów,
    PS: kawa była wtedy równie droga .....
    JA

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...