Przejdź do głównej zawartości

O tym, jak kobiety piją przy barze... cz.2

Znów nasz znajomy bar, gdzieś w Mieście Łodzi. Dwie kobiety: Anna i Gieni. Anna ma najwyraźniej coś do zakomunikowania, bo jest pobudzona bardziej, niż zwykle i wypiła dwie pięćdziesiątki pod rząd. Gieni sączy sobie piwo z sokiem imbirowym i czeka...
- Ach! Jaka ta wódka mocna... zupełnie jak z nocnego. Słuchaj! Nie wiesz, co się zdarzyło! - zapiszczała Anna.
- No jakbym wiedziała, to bym sobie kupiła piwo i w domu, spokojnie z kotem napiła...
- Ty jak zwykle! A tu taka historia... bo wiesz... jednak spotkałam tego faceta, o którym ci mówiłam. No normalnie samoprzepowaiadająca się przepowiednia! Zupełnie był taki, jak ci ostatnio opowiadałam, co mi nie wierzyłaś!
- Nie, że ci nie wierzyłam, tylko ustaliłyśmy, że to był twój chory wymysł.
- A widzisz! Nie był! Taki facet żyje i jest ideałem... no rozumiesz? Ma wszystko, co kobiecie do szczęścia potrzeba! Więc uznałam: po co się tu długo zastanawiać? Fajny facet, z klasą i kasą, każda mi go zazdrościć będzie... no a wiesz... już byliśmy po drugim spotkaniu, a on mi róże takie duuuże daje, uśmiecha, całuje. No wiesz... ewidentnie oszalał przeze mnie! No to, co ja miałam robić?
- Zacząć coś podejrzewać?
- No właśnie! Poszłam do sklepu jubilerskiego. Wiesz, no żeby się zorientować jak z cenami, kamieniami no i tak spędziłam cały tydzień prawie. Potem było kolejne spotkanie a on znowu róże, ale i wino takie wiesz, górna półka. Poszliśmy do niego. No to, co ja miałam myśleć?
- Że to romans? 
-Oj Gieni, Gieni... ach... Coś mnie tknęło. Akurat organizowałam obiad rodzinny, wiesz taki duży. No, bo miałam urodziny. No i go zaprosiłam na ten obiad, tylko tak z godzinnym opóźnieniem, nie tak jak wszystkich. No żeby nie mógł uciec... 
- O matko...
-No właśnie! On powiedział to samo do mamusi. Ależ to brzmiało monumentalnie. Tak jak ta aria ze "Strasznego Dworu".  Posadziłam go przy stole między mamusią i mną. Tak sobie gadamy, no i tak mija przystawka, danie główne no i ... DESSSSER!
- No nie powiedziałaś nic odkrywczego... w takiej kolejności podaje się posiłki - z ironią powiedział Gieni, która już wiedziała, co się święci.
- No i przy tym deserze TOAST! Poprosiłam wszystkich o powstanie. Ponieważ mój ukochany zostawił marynarkę w przedpokoju, a miał nadejść oficjalny moment, więc mu ją przyniosłam i poprosiłam o założenie jej. I wtedy cisza! Tylko ja uśmiechnięta. On nie wie, o co chodzi, a ja mu ósemki, co mi się wyrzynają pokazuję. Wszyscy konsternacja... i wtedy JA zaproponowałam mu, żeby już nie chował tego, co trzyma w lewej kieszeni, bo niechcący mi wypadło. On wyjmuje, a tam pudełeczko z pierścionkiem! No Gieni! Nigdy nie byłam tak szczęśliwą osobą! Wierz mi!
-  Albo raczej tak uwikłaną we własne marzenia, które nie mają pokrycia w rzeczywistości.
- No ale słuchaj, jak się skończyło! On mi się nawet oświadczył... Tylko okazało się, że już ma żonę...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezbrzeżna chęć brudu.

Zaczęła się jesień. Szłam melancholijnie przez park. Dzieci bawiły się na placu, ich rodzice w osowieniu siedzieli porozrzucani pojedynczo na ławkach, nieopodal epicentrum wrzasku. Psy robiły kupy gdzie popadnie, koty miauczały pod zamkniętą budką już bez piwa. A ja tak sobie szłam, noga za nogą w lekkim odurzeniu własnymi kołaczącymi się myślami. Ten mętlik, zaprowadził mnie w swej chmurze w wiele miejsc tego dnia: na kilka wystaw, na kilka "pięćdziesiątek" gdzieś w Mieście Łodzi. Szłam sama, bo wtedy nie trzeba niczego ustalać, nikomu tłumaczyć, niczego deklarować. Chcesz iść, to idziesz, jak nie to siedzisz. Potem weszłam do jakiegoś małego kina. Zorientowawszy się, że wszystkie tytuły są mi już znane - udałam się oddać mocz. Z sąsiedniej kabiny wydobywał się tak znajomy i niemal zapomniany dźwięk kochających się ciał. Uśmiechnięta oddawałam się mojemu moczowi, by razem z tymi obok spuścić się w odmęty otchłani. Wyszłam z kabiny, a w tym samym momencie otworzyły się drzw...

Tango.

Jesienna, nostalgiczna Łódź. Liście spadają w tempie na cztery, wiatr tańczy namiętne tango porannych skazańców. W witrynie jednej z kawiarń na Piotrkowskiej usiadła kobieta. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że gdzieś się spieszy. Teraz bezkarnie siedzi pijąc kawę i jedząc szarlotkę na ciepło z lodami na zimno. Między kęsami i łykami patrzy na ludzi, którzy spieszą się do pracy, tak jak ona przed chwilą.  Ludzie są rozchełstani, rozwiane są ich płaszcze przez wiatr o nieustannym tempie tanga. Ich włosy wirują niemal tak, jakby nurkowali w wodzie. Ona jest lirycznymi skrzypcami tej opowieści. Oni drepczącym akordeonem. Szarość i senność. Kobieta wzdrygnęła się. Zawsze w takie dni trafiała, jako dziecko do przedszkola, bo babcię łupał reumatyzm. Ona jednak zawsze interpretowała to inaczej: że to cały świat chmurzy się, że musi siedzieć w specyficznym rodzaju więzienia. Dziecięcego więzienia, gdzie trzeba jeść papkę o nazwie owsianka, która była konsystencji wymiocin, ewentualnie ...

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...