Przejdź do głównej zawartości

Z cyklu: "Opowieści o wodzie pisane" CZ.5

Sąsiadką Joanny była starsza kobieta o imieniu Ludmiła. Po wyjściu z obozu koncentracyjnego, do którego trafiła jak większość przypadkiem -zapadła na chorobę psychiczną. Miała stany lękowe, kiedy ktoś pukał do jej drzwi chowała się do szafy. Miała też jedną nieznośną dla innych lokatorów potrzebę znoszenia różnych artefaktów do domu. Były to albo stare, potłuczone naczynia, doniczki, a kiedy ich zebrała dokładną liczbę - przynosiła odpadki, w postaci obierzyn, aby nawozić kwiatki, które jej zdaniem miały tam lada moment wyrosnąć.
Ludmiła najbliższą rodzinę straciła w czasie wojny. Ostał się jedynie syn jej młodszej siostry, który usiłował dusić w zarodku zamiłowania ciotki do ogrodnictwa. Było to jednak dość karkołomne zadanie, zważywszy na to, że on odwiedzał ją raz na dwa dni.
Co Tomasz wyniósł na sąsiedni śmietnik ( aby utrudnić ciotce szaleńczy proceder), w ciągu paru dni odnawiało się z większym rozmachem. 
Tomasz miał z nią, więc Krzyż Pański. Starał się jednak opiekować ciotką z miłością i troską, gotując jej ( z różnymi efektami) obiady takie, jakie sporządzała jego babka nieboszczka, chcąc sprawić ciotce przyjemność w krótkich przypływach powrotu to rzeczywistości.
Sam Tomasz w tych ciężkich czasach "kombinował". Był wszelkiej maści spekulantem. Od szuwaksu, po drobne sumy walut zagranicznych.
Był kawalerem z wąsem i okrągłymi okularkami. Wychował się na Bałutach, gdzie, jako młodzieniec biegał po dachach, grywał w piłkę kopaną i palanta. Szkołę życia miał, więc dobrą. Chodził po tej Łodzi, jak żbik czyhający na kolejną okazję, która przyprawiała go o ten miły dreszcz i szybsze bicie serca. Był zawsze pogodny i opanowany. Gdy jednak ktoś zaszedł mu drogę - mimo nikczemnej postury - jak na bałuciorza, walił w mordę bez opamiętania. Ale to akurat miał od dziecka.

Tym razem, gdy szedł do ciotki natknął się na Joannę. Zadał jej kilka kurtuazyjnych pytań, po czym wszedł do mieszkania ciotki. Gdy tylko otworzył drzwi - jego oczom ukazała się altana z obciętych gałęzi drzew i krzewów, które zostawił zapewne na trawniku cieć Zbynek.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nieludzki spokój

Znowu jestem sama. W zasadzie nie jestem bardziej sama, niż wczoraj ani bardziej sama, niż jutro. Z tą samotnością jest trochę jak ze świadomością rzeczy, które są nabyte i mamy je niemal od zawsze - są tak codzienne że zapominamy o ich istnieniu. Łapiemy się na tym dopiero gdy ich zabraknie lub gdy napadnie nas melancholia. Wtedy dopiero zdajemy sobie sprawę ze swojego stanu posiadania. I to też raczej wybiórczo. Myśl ludzka jest niestety jak niesforny operator filmowy - chce nagrać dzieło sztuki a wychodzi mu chaotycznie nakręcony czeski film który stawa akcenty nie tam gdzie powinien. Można zatem sądzić, że dopadła mnie lekka melancholia i zaczęłam taksować siebie i swój żywot. No i poczułam się sama. Mało tego! Zdążyłam już nawet wpaść w panikę na ten temat. Poczuć powolne obumieranie czegoś w środku. Jakby w ekspresowym tempie usychało we mnie duże, liściaste drzewo. No ale w zasadzie czego tu się bać? Co tu przeżywać? Wzięłam ostatnio do ręki moją wagę strachów i lęków. Na...

Pociąg do spokoju

Obcość i wyobcowanie. Ulotność, przemijalność, bylejakość, nicość. Łzy same płyną po policzkach. Ręce opadają bezwładnie na kolana, a włosy zmierzwione są i wyblakłe. Takie uczucie ci towarzyszy, jak wtedy, kiedy byłeś małym chłopcem i wracałeś do domu z długiej podróży. Wszystko było niby znane i wiedziałeś gdzie co leży, ale jakieś takie obce, niepokojące i ty jakiś nieswój. Im jesteśmy starsi, tym chwilami jesteśmy coraz bardziej dziećmi. Czujemy to bezpieczeństwo, jakie dawało ciepło słońca i uśmiech najbliższych a zaraz potem poczucie przemijalności tej chwili, że to wszystko już nie wróci. Że możemy mieć inne szczęście, inną bliskość, ale każda przeminie i każda będzie coraz mniej intensywna w porównaniu do poprzedniej. Chwilami osuwasz się w dół, jakbyś zapadał w dziwny, smutny świat, gdzie jesteś nieswój i czujesz wszechobecną śmierć i przemijalność. I to poczucie abstrakcyjności życia: głupoty gonitwy i przeraźliwości ambicji. Pocierasz zimne dłonie o rozpalone łzami pol...

Topory i lustra.

Jestem na dachu. Jest ciepło i przytulnie. Widzę niebo. Widzę wiele jego najpiękniejszych osłon, które dane było mi zobaczyć w życiu. Nawet wtedy, gdy umierałam ze strachu. Głupiego, nieuzasadnionego strachu. Nieba przemieniają się nade mną, jak w fotoplastikonie. Pod każdym z tych niebios byłam kimś innym. Z dystansu czasu oceniam, że byłam szczęśliwą i zupełnie tego nieświadomą. Chciałam być szczuplejsza, bardziej kochana, inteligentniejsza, bardziej..., bardziej ... bardziej, niż jestem. Bo przecież trochę jestem. Nadal nie jestem bardzo , chociaż chciałabym. Łasi się do mnie jakieś stworzenie. Ono mnie bardzo , jak widać z zachowania. Ale czy to bardzo z jego strony nie jest tym, czym jest tylko dlatego, że nie ma skali porównawczej? Zawsze będzie ktoś bardziej i ktoś mniej . Tylko czasem zyskujemy w oczach innych... i chyba nigdy sprawiedliwie. Trzeba się z tym pogodzić. Ludzie to lustra, w których różne kontury się przeglądały - bardziej lub mniej nasycone różnymi barwami....