Gdy czegoś nie znasz - widzisz zaledwie tylko wycinek tego czegoś, czasem coś dorabiasz i tak powstaje coś niezwykłego.
Tak wygląda Poznań, po którego krętych i kamienistych uliczkach dreptałam odurzona słodko-dusznym powietrzem. Tłumy ludzi przewalały się kołem rynku, jak pranie w pralce. Wraz ze spożytym alkoholem wir przyspieszał, zatrzymywał się, by na koniec wypluć to całe towarzystwo. Wycisnąć i wypluć. A ja chodziłam po tym pijackim, pulsującym widzie z nostalgiczną miną i lekko uniesionymi kącikami ust. W powietrzu wisiał deszcz. Opary miasta oblepiały mnie potem równie miłym, jak po chwili zapomnienia. Pijąc łapczywie wodę na zmianę z okrutnie gęstym i słodkim sokiem marchwiowobananowojakiśtam, snułam się po labiryntach uliczek, po których może jakaś kropelka mojej krwi biegała onegdaj, jako beztroskie dziecko kupieckie, bawiąc się w chowanego.
Teraz też bawiłam się w chowanego z celem mojej podróży - ze snem sennym.
Sen na jawie bowiem trwał jeszcze jakiś czas, by wchłonąć mnie do małego kina, gdzie za aksamitną kotarą odkryłam skarbnicę wszelkiego dobra: starych płyt, książek-klasyków, o których zapomniano i wielu innych bibelotach, które spotęgowały tylko moje poczucie niezwykłości chwili.
I tak gmerałam, penetrowałam wszystkimi zmysłami niemal te miejsca, mając jednocześnie wiedzę, że gdyby pojawiły się w codzienności - przeleciałyby mi przez dłonie bezrefleksyjnie.
I tak znów wpadłam w schultzowską scenografię, gdzie samotność była czymś, co dawało pełnię odczuwania, gdzie wróciłam do siebie, gdzie nie musiałam nic mówić i patrzeć na zegarek w sposób nachalny, aby stworzyć pozory zainteresowania harmonogramem dnia.
Opuściłam to miejsce. Nie wiem, czy warto tam wracać. Łapię się na tym, że czasem lepiej zostawić swój mit i wspominać go, nie próbując przeżywać jeszcze raz.
Tak wygląda Poznań, po którego krętych i kamienistych uliczkach dreptałam odurzona słodko-dusznym powietrzem. Tłumy ludzi przewalały się kołem rynku, jak pranie w pralce. Wraz ze spożytym alkoholem wir przyspieszał, zatrzymywał się, by na koniec wypluć to całe towarzystwo. Wycisnąć i wypluć. A ja chodziłam po tym pijackim, pulsującym widzie z nostalgiczną miną i lekko uniesionymi kącikami ust. W powietrzu wisiał deszcz. Opary miasta oblepiały mnie potem równie miłym, jak po chwili zapomnienia. Pijąc łapczywie wodę na zmianę z okrutnie gęstym i słodkim sokiem marchwiowobananowojakiśtam, snułam się po labiryntach uliczek, po których może jakaś kropelka mojej krwi biegała onegdaj, jako beztroskie dziecko kupieckie, bawiąc się w chowanego.
Teraz też bawiłam się w chowanego z celem mojej podróży - ze snem sennym.
Sen na jawie bowiem trwał jeszcze jakiś czas, by wchłonąć mnie do małego kina, gdzie za aksamitną kotarą odkryłam skarbnicę wszelkiego dobra: starych płyt, książek-klasyków, o których zapomniano i wielu innych bibelotach, które spotęgowały tylko moje poczucie niezwykłości chwili.
I tak gmerałam, penetrowałam wszystkimi zmysłami niemal te miejsca, mając jednocześnie wiedzę, że gdyby pojawiły się w codzienności - przeleciałyby mi przez dłonie bezrefleksyjnie.
I tak znów wpadłam w schultzowską scenografię, gdzie samotność była czymś, co dawało pełnię odczuwania, gdzie wróciłam do siebie, gdzie nie musiałam nic mówić i patrzeć na zegarek w sposób nachalny, aby stworzyć pozory zainteresowania harmonogramem dnia.
Opuściłam to miejsce. Nie wiem, czy warto tam wracać. Łapię się na tym, że czasem lepiej zostawić swój mit i wspominać go, nie próbując przeżywać jeszcze raz.
Krásné. Zdravím Rudolphina, Eva :)
OdpowiedzUsuńA já také. Zdravím Rudolphinu,Helenka z Prahy
OdpowiedzUsuńDraha Rudolfino, napsat něco v angličtině nebo niemiecu, velmi prosím :)
OdpowiedzUsuńMám blog v angličtině, kde je můj starší texty: http://beyonddabove.blogspot.com/
UsuńRudolphina, we visited your English blog. It is great, and your language is so good. Last but not least, great collection of short stories. Carry on and good luck, Helenka and Eva
OdpowiedzUsuń